Przeszedl do zagrod owiec i takze je otworzyl. Nastepne byly swinie, a potem drob.
— Wszystkie? — nie dowierzal pan Sock.
Nie zwracajac uwagi na patrzacych, golem przeszedl spokojnie wzdluz zagrod i zniknal w rzezni. Wrocil po chwili, ciagnac na sznurku starego kudlatego kozla. Minal wyczekujace zwierzeta i dotarl do szerokich wrot prowadzacych na glowna droge. Otworzyl je i wtedy wypuscil kozla.
Zwierzak wciagnal powietrze i przewrocil oczami. Potem najwyrazniej uznal, ze daleki zapach pol kapusty za murami miasta jest bardziej kuszacy od zapachow w poblizu — i potruchtal droga.
Za nim poplynela rzeka zwierzat; jedynym dzwiekiem byl szelest ruchu, stukanie kopyt. Omijaly stojaca nieruchomo postac Dorfla, ktory patrzyl spokojnie, jak odchodza.
Oszolomione tym poruszeniem kury ladowaly na glowie golema i gdakaly.
U pana Socka gniew przezwyciezyl wreszcie strach.
— Co ty wyprawiasz, do demona?! — wrzasnal, probujac zatrzymac kilka spoznionych owiec wybiegajacych z zagrody. — Wypuszczasz przez te brame pieniadze, ty…
Dorfl chwycil go nagle za gardlo, podniosl na wysokosc ramienia i obracal w te i w tamta strone, jakby sie zastanawial, co dalej.
Wreszcie odrzucil tasak, siegnal pod kwoke, ktora przysiadla w poblizu, i wyjal nieduze brazowe jajko. Ceremonialnym gestem rozbil je starannie na czaszce pana Socka, po czym go puscil.
Byli koledzy z pracy Dorfla odskakiwali na boki, kiedy przechodzil przez hale.
Przy wyjsciu wisiala tablica informacyjna. Dorfl chwycil krede i napisal:
NIE MA WLASCICIELA…
Kreda rozkruszyla mu sie w palcach.
Po chwili Dorfl zniknal we mgle.
Cheri podniosla glowe znad warsztatu.
— Knot jest pelen kwasu arsenawego — oznajmila. — Brawo, sir! Ta swieca nawet wazy troche wiecej od innych.
— Coz za ohydny sposob zabojstwa — stwierdzila Angua.
— Z pewnoscia bardzo sprytny — uznal Vimes. — Vetinari siedzi przez pol nocy i pisze, a rankiem swieca jest wypalona. Zatruty swiatlem. Swiatlo to cos, czego sie nie widzi. Kto patrzy na swiatlo? Nie jakis lazacy za tropem stary gliniarz.
— Nie jest pan jeszcze taki stary, sir — pocieszyl go Marchewa.
— A co z lazeniem?
— Ani taki lazacy — dokonczyl Marchewa szybko. — Zawsze wskazywalem ludziom, ze chodzi pan w sposob niezwykle celowy i znaczacy.
Vimes spojrzal na niego podejrzliwie, ale zobaczyl jedynie szczery wyraz skupienia i niewinnosci.
— Nie widzimy swiatla, poniewaz swiatlo jest tym, czym widzimy — podsumowal. — No dobrze. A teraz chyba powinnismy zajrzec do fabryki swiec, nieprawdaz? Ty tez pojdziesz, Tyleczek, i zabierz swoje… Czyzbys urosl, Tyleczek?
— Buty na wysokim obcasie — wyjasnila Cheri.
— Myslalem, ze krasnoludy nosza zelazne buty…
— Tak jest, sir. Ale mam przy swoich wysokie obcasy. Przyspawane.
— Aha… dobrze. Swietnie. — Vimes wzial sie w garsc. — No wiec jesli nadal mozesz chodzic, wez ze soba te swoje alchemiczne rzeczy. Detrytus powinien konczyc sluzbe w palacu. Do zamknietych drzwi nie ma nikogo lepszego. To chodzacy lom. Zgarniemy go po drodze.
Zaladowal kusze i zapalil zapalke.
— No dobra — rzekl. — Robilismy to po nowoczesnemu, a teraz sprobujemy policyjnej roboty w stylu dziadka. Pora…
— Szturchnac posladek, sir? — podpowiedzial szybko Marchewa.
— Blisko — przyznal Vimes, zaciagnal sie cygarem i wypuscil kolko z dymu. — Ale jednak pudlo.
Wizja swiata sierzanta Colona zmieniala sie niewatpliwie. Kiedy juz cos mialo zarejestrowac sie w jego umysle jako najgorszy moment zycia, szybko bylo zastepowane przez cos jeszcze straszniejszego.
Przede wszystkim rynna, ktorej sie trzymal, trafila w sciane budynku po drugiej stronie zaulka. W dobrze zorganizowanym swiecie wyladowalby na pozarowych schodach ewakuacyjnych, ale pozarowe schody ewakuacyjne byly w Ankh-Morpork nieznane i plomienie zwykle musialy uciekac przez dach.
Kiedy rynna oparla sie o mur, sierzant zaczal sie zsuwac po skosnej rurze. Nawet to mogloby skonczyc sie szczesliwie, gdyby nie fakt, ze Colon byl ciezki i kiedy zjechal blizej srodka, rynna sie ugiela. Niestety, lane zelazo wytrzymuje tylko pewien zakres ugiecia, a potem peka, co wlasnie uczynilo.
Colon spadl i wyladowal na czyms miekkim — no, a w kazdym razie bardziej miekkim od bruku; to cos powiedzialo „muu-r-r-r-r-m”. Odbil sie od tego i spadl na cos nizszego, bardziej miekkiego, co zrobilo „baaarp”. Stoczyl sie dalej na cos jeszcze nizszego i najwyrazniej zrobionego z pierza, co zaczelo go dziobac.
Ulice wypelnialy krecace sie niepewnie zwierzeta. Kiedy zwierzeta znajda sie w stanie niepewnosci, zaczynaja sie denerwowac, a uliczka byla juz — mozna to tak okreslic — wybrukowana ich niepokojem. Dzieki temu okazala sie nieco bardziej miekka, niz bylaby w innym przypadku.
Racice deptaly Colonowi po rekach. Bardzo duze i mokre nosy sapaly mu w kark.
Jak dotad nie mial zbyt wielkiego doswiadczenia ze zwierzetami, chyba ze podzielonymi na porcje. Kiedy byl maly, mial rozowa pluszowa swinke nazwana Panem Okropa; doszedl tez do szostego rozdzialu „Chowu zwierzat”. Byly tam ryciny. Nigdzie nie wspomniano o goracych, cuchnacych oddechach ani o wielkich, depczacych stopach, podobnych do talerzy na kiju. Krowy, wedlug ksiazki sierzanta Colona, powinny robic „muuu”. Kazde dziecko to wie. Nie powinny robic „muu-r-r-r-r-m”, niczym jakis morski potwor, i pryskac na niego slina.
Sprobowal wstac, posliznal sie na chwili kryzysu jakiejs krowy i usiadl na owcy. Zabeczala „blaaaart”! Czy taki glos powinna wydawac porzadna owca?
Wstal znowu i usilowal przedostac sie do kraweznika.
— A sio! Zejdzcie mi z drogi, przeklete owce! Wynocha!
Ges syknela na niego i wyciagnela stanowczo za duzo szyi.
Colon cofnal sie i zatrzymal, kiedy cos szturchnelo go w plecy. To byla swinia.
Ale nie Pan Okropa. Nie mala swinka, ktora chodzila z nim na zakupy, ani mala swinka, ktora zostawala w domu. Trudno sobie wyobrazic, jakie miala racice, ale prawdopodobnie w rodzaju tych, na ktorych rosnie szczecina, luski i szpony jak orzechy nerkowca.
Ta swinka byla wielkosci kucyka. Ta swinka miala kly. I nie byla rozowa. Jej ostra siersc miala barwe czarna z odcieniem blekitu, ale swinka miala tez — badzmy sprawiedliwi, pomyslal Colon — czerwone swinskie oczka.
Ta swinka sprawiala wrazenie takiej, ktora wybila psy goncze, wyprula flaki koniowi i pozarla mysliwego.
Colon odwrocil sie i stanal twarza w twarz z bykiem, podobnym do miesnego szescianu na nogach. Byk przesunal wielka glowe z boku na bok, zeby kazde z oczu moglo sie dobrze przyjrzec sierzantowi. Jednak szybko stalo sie jasne, ze zadnemu z nich sierzant sie zbytnio nie podoba.
Opuscil leb. Nie mial dosc miejsca, by szarzowac, ale na pewno mogl popychac.
Gdy zwierzeta tloczyly sie wokol, Colon wybral jedyna mozliwa droge ucieczki.
Ludzie siedzieli nieruchomo na calej uliczce.
— Witam, witam, dobry wieczor, coz my tu mamy? — odezwal sie Marchewa.
Mezczyzna podtrzymujacy wlasna reke jeknal.
— Zostalismy brutalnie zaatakowani.
— Nie mamy czasu — odezwal sie Vimes.
— Mozemy miec — zauwazyla Angua. Klepnela go w ramie i wskazala sciane po drugiej stronie, gdzie ktos znajomym pismem wypisal:
NIE MA WLASCICIELA…
Marchewa przykucnal obok ofiary.