Ludzie rozstepowali sie przed bykiem. Tona hodowlanego buhaja nie napotyka na utrudnienia w ruchu, w kazdym razie nie na dlugo.
— Mozesz zeskoczyc, Fred?! — krzyknal Vimes, biegnac obok.
— Wolalbym nie sprawdzac, sir!
— A mozesz nim kierowac?
— Jak, sir?
— Zlap byka za rogi, czlowieku!
Colon ostroznie ujal w dlonie po jednym rogu. Byki Rogery potrzasnely glowami i niemal go zrzucily.
— Jest troche ode mnie silniejszy, sir! Po prawdzie to duzo silniejszy, sir!
— Moge strzelic mu w leb, panie Vimes — zaproponowal Detrytus, unoszac swa przerobiona machine obleznicza.
— Jestesmy na ulicy pelnej ludzi, sierzancie. Mozecie trafic niewinna osobe, nawet w Ankh-Morpork.
— Przepraszam, sir. — Detrytus rozpromienil sie nagle. — Ale zawsze wtedy mozemy powiedziec, ze czegos byla winna.
— Nie, to by… Co ten kurak wyprawia?
Nieduzy czarny kogucik przemknal ulica, przebiegl miedzy nogami byka i wyhamowal tuz przed jego lbem. Cos malego skoczylo z grzbietu ptaka, chwycilo za pierscien w byczym nosie, podciagnelo sie wyzej, usiadlo w masie skreconej siersci na byczym czole i chwycilo w male dlonie po pasemku wlosow.
— Wyglada na Ciut Szalonego Artura ge-noma, sir — oswiadczyl Detrytus. — On… chyba probuje… wziac tego byka z byka.
Uslyszeli odglos, jakby powolny dzieciol obrabial szczegolnie trudne drzewo, przerywany litania wyzwisk spomiedzy byczych slepi.
— A masz, ty klocu…
Byk stanal jak wryty. Probowal przekrecic glowe tak, by jeden albo drugi z Rogerow zobaczyl, co takiego, u licha, tlucze je w czolo. Ale rownie dobrze moglby probowac obejrzec wlasne uszy.
Zatoczyl sie do tylu.
— Fred, zesliznij mu sie z grzbietu, kiedy jest zajety czyms innym — poradzil Vimes.
Sierzant Colon z przerazona mina przerzucil noge nad wielkim byczym karkiem i zjechal na ziemie. Vimes chwycil go i wciagnal do bramy. I zaraz wypchnal go z bramy. Brama byla przestrzenia zbyt ciasna, by znalezc sie w niej w towarzystwie Freda Colona.
— Chyba wpadles po uszy w gowno, Fred.
— No wiec, sir, zna pan ten potok, co sie da nim plynac bez wiosla? Tam zaczalem, a potem bylo coraz gorzej.
— Wielcy bogowie! Jeszcze gorzej?
— Prosze o zgode na odmeldowanie sie i wziecie kapieli, sir.
— Odmawiam, ale mozesz sie troche odsunac. Gdzie twoj helm?
— Ostatnio widzialem go na owcy. Sir, zostalem zwiazany i zamkniety w piwnicy, ale bohatersko wyrwalem sie na wolnosc, sir! I gonil mnie golem, sir!
— Gdzie to bylo?
Colon mial nadzieje, ze nikt go o to nie spyta.
— Gdzies przy Rzezniczej, sir — powiedzial. — Byla straszna mgla i…
Vimes chwycil go za reke.
— Co to jest?
— Zwiazali mnie tym sznurkiem, sir. Ale ja z narazeniem zycia i konczyn…
— Nie wyglada mi to na sznurek.
— Nie, sir?
— Nie. Wyglada jak… knot swiecy.
Colon wytrzeszczyl oczy.
— To slad, sir? — zapytal.
Plasnelo glosno, kiedy Vimes klepnal go w ramie.
— Dobra robota, Fred — pochwalil, wycierajac reke o spodnie. — To z pewnoscia potwierdza nasze podejrzenia.
— Tak wlasnie pomyslalem, sir — zapewnil szybko Colon. — To podejrznia nasze potwierdzenia i musze to jak najszybciej dostarczyc komendantowi, nie zwazajac na…
— Dlaczego ten gnom tlucze glowa byka, Fred?
— To Ciut Szalony Artur, sir. Jestesmy mu winni dolara. Udzielil mi… niejakiej pomocy, sir.
Roger opadl juz na kolana, oszolomiony i ogluszony. Nie dlatego ze Ciut Szalony Artur moglby mu wymierzyc morderczy cios, ale dlatego ze nie przerywal. Po jakims czasie halas i stukanie zaczynalo dzialac na nerwy.
— Powinnismy mu pomoc? — spytal Vimes.
— Wyglada na to, ze sam calkiem dobrze sobie radzi, sir.
Ciut Szalony Artur obejrzal sie i wyszczerzyl zeby.
— Dolar, zgadza sie?! — zawolal. — Nie probuj mnie wykiwac, bo sie wezme za ciebie! Jeden z tych klocow nadepnal kiedys mojego dziadka!
— Zranil go?
— Od razu wykrecil mu jeden rog!
Vimes stanowczo chwycil Colona za ramie.
— Chodzmy, Fred. Wszystko teraz wylewa sie na ulice.
— Tak jest, sir. A wiekszosc z tego sie rozchlapuje.
— Hej, wy tam! Do was mowie! Jestescie straznikami? Podejdzcie no tutaj!
Vimes odwrocil sie. Jakis czlowiek przeciskal sie przez tlum.
Tak w ogole, pomyslal Colon, to calkiem mozliwe, ze najgorszy moment mojego zycia jeszcze nie nadszedl. Vimes zwykle bardzo gwaltownie reagowal na slowa „Hej, wy tam! Do was mowie!”, wypowiadane pewnym okreslonym tonem.
Mowiacy nosil sie arystokratycznie i mial ten gniewny nastroj czlowieka, ktory nie jest przyzwyczajony do rygorow zycia, a ktory wlasnie odkryl, ze jeden z nich go dotyczy.
Vimes zasalutowal sprezyscie.
— Ta-jest, sir! Jestem straznikiem, sir!
— Chodzcie ze mna, czlowieku, i aresztujcie te rzecz. Przeszkadza moim pracownikom.
— Jaka rzecz?
— Golema, czlowieku! Wszedl to fabryki, bezczelny jak nie wiem co, i zaczal malowac na scianach!
— Jakiej fabryki, sir?
— Chodzcie ze mna, mowie. Tak sie sklada, ze jestem dobrym znajomym waszego komendanta i moge mu wspomniec, jaka prezentujecie postawe.
— Bardzo przepraszam, sir — odparl Vimes z uprzejmoscia, jakiej Colon nauczyl sie lekac.
Po drugiej stronie ulicy stala niepozorna fabryczka. Rozgniewany czlowiek wszedl do srodka.
— Eee… on powiedzial „golem”, sir — wymruczal niepewnie Colon.
Vimes od bardzo dawna znal Freda Colona.
— Tak, Fred. Dlatego niezwykle istotne jest, zebys trzymal straz na ulicy.
Ulga uniosla sie nad sierzantem jak goraca para.
— Tak jest, sir! — zawolal raznie.
Hala fabryki pelna byla machin szyjacych. Przed nimi pokornie siedzialy kobiety. To bylo cos, czego gildie nienawidzily, ale poniewaz Gildia Szwaczek nie interesowala sie specjalnie szyciem, nie bylo nikogo, kto moglby protestowac. Petle pasow transmisyjnych laczyly kazda z machin z bloczkami na dlugiej osi pod dachem, a te z kolei napedzal… wzrok Vimesa przesledzil jej bieg wzdluz hali… kolowrot, w tej chwili nieruchomy i troche polamany. Dwa golemy staly przy nim, jakby zagubione.
W murze obok cos wybilo wielka dziure, a nad nia ktos wypisal czerwona farba:
ROBOTNICY! NIE MACIE INNEGO WLASCICIELA PROCZ WAS SAMYCH!