Vimes usmiechnal sie.
— Wlamal sie do srodka, rozbil kolowrot, wyciagnal z niego moje golemy, wymalowal ten glupi napis na scianie i poszedl! — odezwal sie fabrykant.
— Hm… No tak, rozumiem. Wielu ludzi zaprzega do kolowrotow woly — zauwazyl Vimes uprzejmie.
— A co to ma wspolnego? Zreszta woly nie moga pracowac dwadziescia cztery godziny na dobe.
Wzrok Vimesa przesuwal sie wzdluz rzedow robotnic. Ich twarze mialy to zatroskane, kogudziobne spojrzenie ludzi, ktorych bogowie przekleli duma obok ubostwa.
— Rzeczywiscie nie — przyznal. — Wiekszosc manufaktur krawieckich pracuje na Nastroszonym Wzgorzu, ale tutaj place sa nizsze, prawda?
— Ludzie sa zadowoleni, ze maja prace!
— Tak. — Vimes raz jeszcze przyjrzal sie szwaczkom. — Zadowoleni.
Zauwazyl, ze na drugim koncu hali golemy probuja naprawic kolowrot.
— Posluchaj teraz, czlowieku. Zycze sobie, zebys… — zaczal wlasciciel szwalni.
Vimes zlapal go za kolnierz i pociagnal, az ich twarze znalazly sie w odleglosci kilku cali.
— Nie, to ty posluchaj — syknal. — Spotykam oszustow, zlodziei i bandytow, i wcale mi to nie przeszkadza. Ale po dwoch minutach w twoim towarzystwie potrzebuje kapieli. I jesli znajde tego przekletego golema, to uscisne mu reke, slyszysz?
Ku zaskoczeniu tej czesci umyslu Vimesa, ktora az sie trzesla ze zlosci, wlasciciel szwalni znalazl w sobie dosc odwagi, by odpowiedziec.
— Jak smiesz?! Powinienes reprezentowac prawo!
Vimes niemal wbil mu palec w nos.
— Od czego mam zaczac?! — ryknal. Spojrzal gniewnie na dwa golemy. — Czemu, klauny jedne, naprawiacie kolowrot?! Mamusia nie nauczyla was roz… Czy nie macie ani odrobiny rozsadku?
Wyszedl wsciekly. Sierzant Colon zaprzestal prob zeskrobania z siebie nieczystosci i ruszyl za nim.
— Ludzie mowia, ze widzieli golema, ktory wyszedl drugimi drzwiami, sir! — zameldowal. — Byl czerwony… To znaczy z czerwonej gliny, sir. Zly jestes, Sam?
— Kim jest wlasciciel tej fabryki?
— To pan Catterail, sir. Wie pan, zawsze pisze do nas listy o tym, ze niby w strazy jest za duzo, jak to nazywa, „ras nizszych”. No… czyli krasnoludow i trolli.
Sierzant musial biec, zeby dotrzymac kroku komendantowi.
— Znajdz jakichs zombi — polecil Vimes.
— Ale zawsze smiertelnie pan nie znosil zombi, sir, prosze wybaczyc zart.
— A jakies chca wstapic?
— Jasne, sir. Paru dobrych chlopakow, sir, i jakby ta szara skora z nich nie wisiala, czlowiek by przysiagl, ze ani pieciu minut nie lezeli w grobach.
— Jutro odbierz od nich przysiege.
— Tak jest, sir. Swietny pomysl. I duze oszczednosci, bo nie trzeba ich wlaczac w program emerytalny.
— Moga zaczac patrole przy Krolewskim Wzgorku. W koncu sa tylko ludzmi.
— Naturalnie, sir. — Kiedy Sam wpadal w taki nastroj, czlowiek godzil sie na wszystko. — Widze, ze postanowil sie pan wlaczyc w te akcje afirmatywna, sir.
— W tej chwili przyjalbym nawet gorgone!
— Zawsze jest jeszcze pan Bleakley, sir. Ma juz dosc pracy u koszernego rzeznika i…
— Ale nie wampiry. Zadnych wampirow. A teraz idziemy, Fred.
Nobby Nobbs powinien od razu sie domyslic. To wlasnie powtarzal sobie, biegnac przez ciemne ulice. Wszystkie te bzdury o krolach i to, ze chcieli z niego zrobic…
To przerazajaca mysl…
Ochotnika.
Nobby cale zycie przezyl w takim czy innym mundurze. I jedna z podstawowych lekcji, jakie opanowal, byla ta, ze ludzi z czerwonymi gebami i gromkim glosem nigdy, ale to nigdy nic nie obchodzi los takich jak Nobby. Wzywaja ochotnikow, by dokonali czegos „wielkiego i czystego”, po czym czlowiek ma szorowac jakis ciezki zwodzony most. Pytaja: „Ktos lubi dobre jedzenie?”, a potem trzeba przez tydzien obierac ziemniaki. Nigdy nie wolno sie zglaszac na ochotnika. Nawet jesli sierzant stanie przed oddzialem i powie: „Potrzebny nam ktos do picia alkoholu, calych butelek, oraz kochania sie namietnie z kobietami do wlasnego uzytku”. Zawsze jest w tym jakis haczyk. Chocby chory anielskie wzywaly ochotnikow do raju, Nobby mial dosc rozumu, zeby zrobic krok w tyl.
Kiedy nadejdzie wezwanie dla kaprala Nobbsa, nie bedzie na nie czekal. W ogole go nie bedzie.
Wyminal idace srodkiem ulicy stadko swin.
Nawet pan Vimes nigdy nie oczekiwal, zeby Nobby zglosil sie na ochotnika. Szanowal jego dume.
Kaprala Nobbsa bolala glowa. To pewnie od tych przepiorczych jaj. Przeciez zaden zdrowy ptak nie znosilby czegos tak malutkiego.
Przecisnal sie obok krowy, ktora wsadzila leb do czyjegos okna.
Nobby jako krol? Akurat. Nikt nigdy Nobby’emu nic nie dal, najwyzej chorobe skory albo szescdziesiat batow. W tym swiecie czlowiek byl Nobby’emu wilkiem. Gdyby ogloszono mistrzostwa swiata dla zyciowych oferm, Nobby zajalby pierw… ostatnie miejsce.
Przestal biec i ukryl sie w bramie. W jej goscinnym cieniu wyjal zza ucha krotki niedopalek i zapalil.
Teraz, kiedy czul sie bezpieczny i mogl myslec nie tylko o ucieczce, zaczal sie zastanawiac, skad wzielo sie na ulicy tyle zwierzat. W przeciwienstwie do drzewa genealogicznego, ktorego owocem byl Fred Colon, genealogiczne pnacze Nobbsow rozkwitalo jedynie w miejskich murach. Nobby niejasno zdawal sobie sprawe z istnienia zwierzat, czyli jedzenia w stanie pierwotnym, i nie wnikal glebiej w te kwestie. Ale byl prawie pewien, ze nie powinny tak nieporzadnie wloczyc sie po miescie.
Grupy ludzi usilowaly je schwytac. Ale ze ludzie byli zmeczeni i przeszkadzali sobie nawzajem, a zwierzeta byly glodne i wystraszone, jedynym skutkiem tej akcji okazywaly sie coraz bardziej zabrudzone ulice.
Nobby uswiadomil sobie, ze nie jest w bramie sam.
Zerknal w dol.
Obok niego w mroku przyczail sie koziol. Byl cuchnacy i mial skoltuniona siersc, ale odwrocil leb i rzucil Nobby’emu najmadrzejsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek czlowiek ogladal na zwierzecym pysku. Niespodziewanie i bardzo nietypowo, ogarnelo Nobby’ego poczucie wspolnoty.
Oderwal koniec swojego papierosa i podal kozlowi, ktory go zjadl.
— Starczy dla nas obu — powiedzial Nobby.
Rozmaite zwierzeta gospodarskie rozbiegaly sie jak oszalale, kiedy Marchewa, Angua i Cheri maszerowali ulica Rzeznicza. Zwlaszcza od Angui staraly sie trzymac z daleka. Cheri miala wrazenie, ze niewidzialna bariera przesuwa sie przed nimi. Niektore zwierzaki usilowaly wspinac sie na mury albo z obledem w oczach kryly sie w bocznych zaulkach.
— Czego one sie tak boja? — zdziwila sie.
— Nie mam pojecia — odparla Angua.
Kilka oszalalych owiec pedzilo przed nimi, kiedy obchodzili dookola fabryke swiec. Swiatlo w wysokich oknach dowodzilo, ze nawet w nocy trwala produkcja.
— Robia prawie pol miliona swiec w ciagu dwudziestu czterech godzin — stwierdzil Marchewa. — Slyszalem, ze maja bardzo zaawansowane maszyny. To ciekawe. Chcialbym je obejrzec.
Na tylach budynku blask rozjasnial kleby mgly. Skrzynie swiec byly ladowane na czekajace w kolejce wozy.
— Wyglada tu calkiem normalnie — uznal Marchewa, kiedy ukryli sie w dogodnie mrocznej bramie. — Bardzo zapracowani.
— Nie wiem, co wlasciwie chcemy osiagnac — odezwala sie Angua. — Jak tylko nas zobacza, zniszcza wszystkie dowody. A jesli nawet znajdziemy arszenik, to co z tego? Posiadanie arszeniku nie jest przestepstwem, prawda?