— Eee… a jest przestepstwem posiadanie tego? — szepnela Cheri.
Ulica szedl wolno golem. Byl calkiem niepodobny do tych, ktore znali. Tamte byly stare; naprawialy sie same juz tyle razy, ze staly sie rownie nieksztaltne co piernikowe ludziki. Ten jednak wygladal jak czlowiek, a raczej tak jak ludzie chcieliby wygladac. Przypominal posag z bialej gliny. Na glowie, jako element konstrukcji, mial korone.
— Mialem racje — westchnal Marchewa. — Rzeczywiscie zrobily sobie golema. Biedaczyska. Myslaly, ze krol da im wolnosc.
— Spojrzcie na jego nogi — powiedziala Angua.
Z kazdym krokiem golema na jego nogach, na tulowiu i ramionach pojawialy sie i gasly czerwone linie.
— Peka — stwierdzila.
— Wiedzialam, ze nie da sie wypalac gliny w piecu chlebowym — rzekla Cheri. — Nie ma wlasciwego ksztaltu.
Golem otworzyl drzwi i zniknal we wnetrzu fabryki.
— Idziemy! — rzucil Marchewa.
— Komendant Vimes kazal na siebie czekac — przypomniala Angua.
— Tak, ale przeciez nie wiemy, co sie tam dzieje — odparl Marchewa. — Poza tym lubi, kiedy wykazujemy sie inicjatywa. Nie mozemy tak tu siedziec bezczynnie.
Przebiegl przez ulice i otworzyl drzwi.
Wewnatrz po obu stronach ciagnely sie rzedy skrzyn, miedzy nimi pozostalo tylko waskie przejscie. Zewszad, nieco stlumione bariera skrzyn, dobiegaly stukania i gwar pracujacej fabryki. Pachnialo goracym woskiem.
Cheri zdala sobie sprawe, ze kilka stop ponad jej malym, okraglym helmem toczy sie szeptem rozmowa.
— Zaluje, ze pan Vimes kazal nam zabrac ja ze soba. A jesli cos jej sie stanie?
— O czym ty mowisz?
— No bo… wiesz przeciez… to dziewczyna.
— Co z tego? W strazy mamy jeszcze przynajmniej trzy krasnoludy plci zenskiej i jakos sie nie przejmujesz.
— Nie, daj spokoj… Kto na przyklad?
— Lars Zczaszkipij chociazby.
— Nie! Powaznie?
— Ten nos chcesz nazwac klamca?
— Przeciez w zeszlym tygodniu w pojedynke zakonczyl bojke pod Gornikiem!
— I co z tego? Dlaczego zakladasz, ze kobiety sa slabsze? Nie martwilbys sie o mnie, gdybym sama wziela sie za szalejacych klientow w barze.
— Pomoglbym w razie potrzeby.
— Mnie czy im?
— To nieuczciwe!
— Doprawdy?
— Nie pomagalbym im, dopoki nie zaczelabys naprawde na ostro.
— Ach tak? A mowia, ze rycerskosc umiera.
— W kazdym razie Cheri jest… troche inna. Na pewno radzi sobie z alchemia, ale w starciu lepiej na nia uwazajmy. A teraz chodz.
Weszli do fabryki.
Nad ich glowami przejezdzaly swiece — setki, tysiace swiec; wisialy za knoty z nieskonczonego lancucha skomplikowanych drewnianych ogniw, ktory zygzakami sunal tam i z powrotem po dlugiej hali.
— Slyszalem o czyms takim — powiedzial Marchewa. — To tasma produkcyjna, to sposob wytwarzania tysiecy rzeczy, ktore sa takie same. Ale popatrzcie na te szybkosc… Jestem zdumiony, ze kolowrot moze…
Angua pokazala reka. Kolowrot cicho zgrzytal niedaleko niej, ale byl pusty.
— Cos przeciez musi to wszystko napedzac — stwierdzila.
Marchewa skinal glowa. Troche dalej, w glebi hali, zygzaki lancuchow laczyly sie w skomplikowanym wezle. Ktos stal tam posrodku, a jego rece az rozmazywaly sie od szybkosci.
Tuz obok Marchewy tasma produkcyjna konczyla sie w drewnianym pojemniku. Swiece spadaly do niego kaskada. Nikt go nie oproznial, wiec przesypywaly sie na podloge.
— Cheri, czy umiesz sie poslugiwac jakas bronia? — spytal Marchewa.
— Eee… nie, panie kapitanie.
— Rozumiem. W takim razie zaczekaj na ulicy. Nie chce, zeby cos ci sie stalo.
Odeszla z wyrazna ulga.
Angua wciagnela nosem powietrze.
— Byl tu wampir — stwierdzila.
— Mysle, ze… — zaczal Marchewa.
— Wiedzialem, ze tu traficie! Zaluje, ze kupilem to dranstwo! Mam kusze! Ostrzegam was, mam kusze!
Odwrocili sie oboje.
— O, pan Carry — powiedzial uprzejmie Marchewa. Wyjal odznake. — Kapitan Marchewa, Straz Miejska Ankh-Morpork…
— Wiem! Wiem, kim jestescie! I czym jestescie tez wiem! Wiedzialem, ze przyjdziecie! Mam kusze i nie zawaham sie jej uzyc!
Kusza chwiala sie w jego rekach, jasno dowodzac, ze klamie.
— Doprawdy? — zdziwila sie Angua. — A czym jestesmy?
— Wcale nie chcialem sie w to mieszac! — oswiadczyl Carry. — To zabilo tych dwoch staruszkow, tak?
— Tak — potwierdzil Marchewa.
— Dlaczego? Przeciez mu nie kazalem.
— Mysle, ze pomagali go zrobic. Wiedzial, kogo ma za to winic.
— Golemy mi to sprzedaly! Myslalem, ze pomoze rozwinac produkcje, ale to dranstwo nie chcialo przestac…
Zerknal na sunaca nad glowami linie swiec, lecz oderwal od nich spojrzenie, nim Angua zdazyla sie ruszyc.
— Ciezko pracuje, tak?
— Ha! — Jednak Carry nie wygladal na czlowieka, ktory docenil zart. Wygladal na czlowieka cierpiacego tortury. — Zwolnilem wszystkich oprocz dziewczat w dziale pakowania, a one pracuja na trzy zmiany i w nadgodzinach. Czterech ludzi szuka dla mnie loju, dwoch kupuje knoty, a trzech usiluje wynajac dodatkowe magazyny.
— Wiec niech mu pan kaze przestac robic swiece — poradzil Marchewa.
— Wychodzi na ulice, kiedy braknie nam surowca! Chcecie, zeby chodzil po miescie i szukal sobie czegos do roboty? Hej, stojcie blisko siebie! — dodal z naciskiem Carry i machnal kusza.
— Przeciez wystarczy zmienic mu slowa w glowie…
— Nie pozwala mi. Myslisz, ze nie probowalem?
— Nie moze nie pozwolic! Golemy musza…
— Powiedzialem, ze nie pozwala!
— A co z tymi zatrutymi swiecami? — spytal Marchewa.
— To nie byl moj pomysl!
— A czyj?
Kusza przesuwala sie na boki. Carry oblizal wargi.
— Wszystko zaszlo juz za daleko — rzekl. — Wycofuje sie.
— Czyj to pomysl, panie Carry?
— Nie chce skonczyc w jakiejs ciemnej uliczce, majac w sobie tyle krwi co banan.
— Przeciez nigdy bysmy w ten sposob nie postapili — zapewnil Marchewa.
Carry wrecz promieniowal groza. Angua czula, jak sie z niego wylewa. Moze pociagnac spust w ataku