Potem znieruchomial. Olowek wypadl mu z dloni. Swiatlo w oczach pociemnialo i zgaslo.

— Cos podobnego… — szepnela Angua. — Nie potrzebuja slow w glowach…

— Mozemy go odbudowac — stwierdzil Marchewa. — Mamy garncarnie.

Vimes spojrzal na slowa, a potem na to, co pozostalo z Dorfla.

— Panie Vimes… — odezwal sie Marchewa.

— Zrob to — rzekl Vimes.

Marchewa zamrugal niepewnie.

— Od razu — dodal Vimes.

Raz jeszcze spojrzal na nierowne litery.

SLOW W SERCU NIE DA SIE ODEBRAC.

— A kiedy go odbudujecie — dodal — kiedy go odbudujecie… Dajcie mu glos. Zrozumiano? I niech ktos obejrzy twoja reke.

— Glos, sir?

— Wykonac!

— Tak jest!

— Dobrze. — Vimes sie uspokoil. — Funkcjonariusz Angua i ja rozejrzymy sie tutaj. Ruszajcie, kapitanie.

Przygladal sie, jak Marchewa z trollem wynosza szczatki.

— No dobra — rzucil. — Szukamy arszeniku. Moze gdzies tu jest jakis warsztat. Nie przypuszczam, zeby ryzykowali pomieszanie zatrutych swiec z normalnymi. Cudo by wiedziala… Zaraz, gdzie jest kapral Tyleczek?

— Ehm… Chyba nie utrzymam sie dluzej…

Uniesli glowy.

Cheri wisiala na lancuchu ze swiecami.

— Jak sie tam dostaliscie? — zdziwil sie Vimes.

— Jakos tak akurat przelatywalam obok, sir.

— Mozesz zeskoczyc? To nie jest wysoko… Och…

Kilka stop pod Cheri stala wielka kadz roztopionego loju. Od czasu do czasu na powierzchni z cichym „glup” pekal babel.

— Jak to jest gorace? — szepnal Vimes do Angui.

— Probowal pan kiedys jesc goracy dzem?

Vimes podniosl glos.

— Mozecie przejsc na rekach po lancuchu, kapralu?

— Jest tlusty i sliski, sir.

— Kapral Tyleczek! Rozkazuje wam nie spadac!

— Oczywiscie, sir.

Vimes sciagnal kurtke.

— Trzymajcie sie. Zobacze, czy nie da sie tam wspiac… — mruczal.

— Rece mi sie zeslizguja, sir.

— Na bogow, czemu nie krzyczeliscie wczesniej?

— Wszyscy byli bardzo zajeci, sir.

— Prosze sie odwrocic, sir — rzucila Angua, odpinajac klamry pancerza. — Natychmiast! I zamknac oczy!

— Dlaczego? Co…?

— Terrraz, sirrr!

— Aha… tak.

Vimes slyszal, jak Angua cofa sie od kadzi, a jej krokom towarzyszy brzek zrzucanego ekwipunku. Potem zaczela biec i kroki zmienily sie w biegu, a potem…

Otworzyl oczy.

Wilk wzlecial w gore jak w zwolnionym tempie, pochwycil w szczeki ramie krasnoluda akurat w chwili, kiedy Cheri wypuscila lancuch, potem wygial cialo w luk tak, ze razem ze swa pasazerka spadl na podloge po drugiej stronie kadzi.

Angua przekoziolkowala, skomlac zalosnie.

Cheri podniosla sie na nogi.

— To wilkolak!

Angua turlala sie po podlodze, drapiac pysk lapami.

— Co mu sie stalo? — spytala Cheri. Jej panika nieco opadla. — Wyglada na… rannego. Gdzie jest Angua? Oj…

Vimes przyjrzal sie porwanemu skorzanemu kubrakowi krasnoludki.

— Nosisz kolczuge pod ubraniem?

— Och… To moja srebrna kamizelka. Ale… ona przeciez wiedziala! Mowilam jej…

Vimes chwycil Angue za obroze. Sprobowala go ugryzc, lecz spojrzala mu w oczy i odwrocila glowe.

— Ugryzla to srebro… — powiedziala Cheri.

Angua wstala, spojrzala na nich groznie i pobiegla za skrzynie. Slyszeli jej skomlenie, ktore stopniowo zmienialo sie w glos.

— Piekielne krasnoludy i ich piekielne kamizelki…

— Dobrze sie czujecie, funkcjonariuszu?! — zawolal Vimes.

— Piekielna srebrna bielizna… Mozecie mi rzucic ubranie, prosze?

Vimes zwinal jej ubranie w klebek i — dla przyzwoitosci zamykajac oczy — podal jej nad skrzyniami.

— Nikt mnie nie uprzedzil, ze ona jest wil… — jeknela Cheri.

— Spojrzcie na to w ten sposob, kapralu — powiedzial Vimes tonem tak cierpliwym, jak tylko potrafil. — Gdyby nie byla wilkolakiem, wy byscie byli teraz najwieksza na swiecie pamiatkowa swieczka.

Angua wynurzyla sie zza skrzyn, rozcierajac usta. Skora wokol warg byla wyraznie zbyt rozowa…

— Poparzylas sie? — spytala zmartwiona Cheri.

— Wkrotce sie zagoi — mruknela Angua.

— Nie powiedzialas mi, ze jestes wilkolakiem.

— A jak twoim zdaniem mialam to ujac?

— Wystarczy — rzucil Vimes. — Jesli te sprawe mamy juz zalatwiona, drogie panie, to chce przeszukac cala fabryke. Zrozumiano?

— Mam dobra masc — zaproponowala potulnie Cheri.

— Dzieki.

Znalezli worek w piwnicy. Bylo tam kilka pudel gotowych swiec i duzo martwych szczurow.

Troll Wulkanit uchylil odrobine drzwi swojej garncarni. Planowal, zeby ta odrobina stanowila nie wiecej niz jedna szesnasta zwyklego otwarcia, ale ktos z drugiej strony natychmiast pchnal mocno, co zmienilo ja w troche wiecej niz jeden i trzy czwarte.

— Zara, co jest? — zapytal, kiedy Marchewa z Detrytusem weszli do srodka, niosac miedzy soba skorupe Dorfla. — Nie mozecie tak sie zwyczajnie tu wedrzec…

— Nie wdzieramy sie zwyczajnie — odparl Detrytus.

— To skandal! — oznajmil Wulkanit. — Nie macie prawa mnie nachodzic. Nie macie powodow…

Detrytus wypuscil golema, odwrocil sie i zlapal Wulkanita za gardlo.

— Widzisz te statuje Monolita, o tam? Widzisz? — warknal i przekrecil glowe trolla twarza w strone rzedu trollowych posagow religijnych pod sciana skladu. — Mam rozwalic jedna i zobaczyc, co ma w srodku? Moze znajdzie sie powod.

Waskie oczka Wulkanita strzelaly na wszystkie strony. Moze troll nie myslal zbyt szybko, ale potrafil wyczuc morderczy nastroj.

— Przecie nie ma potrzeby, zawsze zem strazy pomagal — wymamrotal. — O co chodzi?

Marchewa ulozyl golema na stole.

— No to zacznij — rzekl. — Odbuduj go. Uzyj jak najwiecej starej gliny. Jasne?

— Jak on moze dzialac, kiedy mu zgaslo swiatlo? — zapytal Detrytus, wciaz troche zdziwiony ich misja

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату