ratunkowa.
— Mowil, ze glina pamieta.
Sierzant wzruszyl ramionami.
— I daj mu jezyk — dodal Marchewa.
Wulkanit byl wstrzasniety.
— Tego nie zrobie — oznajmil. — Wszyscy wiedza, ze to bluznierstwo, kiedy golemy mowia.
— Ach tak? — rzucil Detrytus. Przeszedl pod sciane, do szeregu posagow. Po czym mowil dalej: — Ups, a tutaj przypadkiem zem sie potknal, oooj, zem sie przytrzymal statuja, och, reka mu sie odlamala, nie wiem, gdzie sie schowac ze wstydu… A co to za bialy proszek, co to go widze na wlasne oczy, jak sie przypadkiem wysypal na podloge?
Polizal palec i bardzo ostroznie sprobowal.
— Slab! — huknal do drzacego Wulkanita. — I ty mi mowisz o bluznierstwie, ty koprolicie osadowy? Ty rob, co ci kazal kapitan Marchewa, ale juz, albo wychodzisz stad w worku!
— To brutalnosc policji… — wymruczal Wulkanit.
— Nie, to wrzaski policji! — wrzasnal Detrytus. — Ale jesli wolisz brutalnosc, nie ma sprawy!
Wulkanit staral sie uzyskac pomoc od Marchewy.
— Tak nie wolno, on ma odznake, zastrasza mnie, nie moze tak mi robic…
Marchewa skinal glowa, tak by Wulkanit zauwazyl blysk w jego oczach.
— To prawda! Sierzancie Detrytus!
— Slucham, sir?
— Wszyscy mamy za soba ciezki dzien. Mozecie skonczyc sluzbe.
— Ta-jest, sir! — odparl Detrytus z wyraznym entuzjazmem.
Odpial odznake i odlozyl ja starannie. Potem zaczal strzasac z siebie elementy pancerza.
— Spojrz na to w taki sposob — tlumaczyl Wulkanitowi Marchewa. — Nie tworzymy przeciez zycia. Dajemy tylko zyciu miejsce… no, do zycia.
Troll poddal sie.
— Dobra, dobra — burczal. — Sie robi, sie robi…
Obejrzal rozmaite bryly i odlamki, ktore pozostaly z Dorfla. Poskrobal mech na brodzie.
— Zabralizescie prawie wszystkie kawalki — stwierdzil; profesjonalizm na chwile wyparl uraze. — Moge go posklejac cementem szamotowym. To zalatwi sprawe, o ile go wypalimy przez noc. Zara… gdzies tu troche mialem…
Detrytus zamrugal, patrzac na swoj palec, wciaz bialy od proszku. Zblizyl sie bokiem do Marchewy.
— Czy ja to zem wlasnie polizal? — zapytal.
— No… tak.
— Dzieki za to bogom. — Detrytus zamrugal gwaltownie. — Bobym nie chcial wierzyc, ze naprawde jest tu pelno kosmatych paja… wuble wible sklup… — Runal na podloge, ale z zadowolona mina.
— Nawet jak to zrobic, i tak sie nie da go ozywic — mruczal Wulkanit, wracajac do warsztatu. — Nie znajdziecie kaplana, co by mu napisal slowa. Nie drugi raz.
— Sam stworzy wlasne slowa.
— A kto bedzie pilnowal pieca? Wypalanie potrwa najmarniej do sniadania…
— I tak niczego nie planowalem na reszte nocy — zapewnil trolla Marchewa i zdjal helm.
Vimes zbudzil sie okolo czwartej. Zasnal przy biurku. Nie zamierzal, ale cialo zwyczajnie sie wylaczylo.
Nie pierwszy raz otwieral tu zaczerwienione oczy. Ale przynajmniej teraz nie lezal w niczym lepkim.
Skupil wzrok na niedokonczonym raporcie. Obok lezal jego notes; pokryte pracowitymi bazgrolami stronice przypominaly, ze swym prostym umyslem staral sie zrozumiec skomplikowany swiat.
Ziewnal i wyjrzal na koncowke nocy.
Nie mial dowodow. Wlasciwie zadnych. Rozmawial z belkotliwym kapralem Nobbsem, ktory tak naprawde niczego nie widzial. Nie zostalo nic, co rankiem by sie nie rozplynelo jak mgla. Byly tylko liczne podejrzenia i sporo zbiegow okolicznosci, ktore wspieraly sie o siebie niczym domek z kart bez kart na dole.
Popatrzyl na notes.
Ktos tutaj ciezko pracowal… A tak, to przeciez on.
Wydarzenia zeszlej nocy brzeczaly mu w glowie. Po co wypisywal to wszystko o herbach?
A tak…
Tak!
Dziesiec minut pozniej wchodzil przez wrota do garncarni. Cieplo promieniowalo na zewnatrz, ogrzewajac wilgotne powietrze.
Marchewe i Detrytusa znalazl spiacych na podlodze po obu stronach pieca. Do licha… potrzebny byl mu ktos, komu mozna zaufac, ale nie mial serca budzic tych dwoch. Przez ostatnie kilka dni nikogo nie oszczedzal…
Cos zastukalo w drzwi pieca.
Galka zaczela sie sama obracac. Po chwili drzwi otworzyly sie tak daleko, jak tylko mogly, i cos na wpol wysliznelo sie, na wpol wypadlo na ziemie.
Vimes wciaz jeszcze nie byl calkiem przytomny. Zmeczenie i nieustepliwe duchy adrenaliny skwierczaly na obrzezach swiadomosci. Zobaczyl jednak, jak plonacy czlowiek rozwija sie i staje wyprostowany.
Rozgrzane do czerwonosci cialo styglo, trzaskajac cicho. W miejscu, gdzie stalo, podloga czerniala i dymila.
Golem uniosl glowe i rozejrzal sie dookola.
— Ty! — Vimes niepewnie wyciagnal palec. — Pojdziesz ze mna.
— Tak — zgodzil sie Dorfl.
Smok Herbowy Krolewski wszedl do swojej biblioteki. Brud na szybach nieduzych waskich okien gwarantowal, ze bedzie tu panowac co najwyzej szarosc. Setka swiec rozjasniala jednak pomieszczenie.
Smok usiadl przy biurku, przysunal sobie ksiege i zaczal pisac.
Po chwili znieruchomial, zapatrzony w przestrzen. Nie slyszal zadnego dzwieku procz z rzadka cichego skwierczenia swiecy.
— Ah-ha. Wyczuwam pana, komendancie — powiedzial. — Czy heroldowie pana wpuscili?
— Dziekuje za troske, ale znalazlem inne wejscie — zapewnil Vimes, wynurzajac sie z cieni.
Wampir raz jeszcze pociagnal nosem.
— Jest pan sam?
— A kogo mialbym przyprowadzic?
— Czemu zawdzieczam panska wizyte, sir Samuelu?
— To ja zawdzieczam wiele losowi. Przyszedlem cie aresztowac.
— Cos podobnego! Ah-ha. A za co, jesli wolno spytac?
— Pozwolisz, ze zwroce twoja uwage na belt w kuszy — powiedzial Vimes. — Ani kawalka metalu, jak zauwazysz. Drewno od poczatku do konca.
— Jakaz rozwaga… ah-ha. — Smok Herbowy Krolewski mrugnal do niego. — Wciaz jednak mnie pan nie poinformowal, o co jestem oskarzony.
— Na poczatek o wspoludzial w zabojstwie pani Flory Easy i dziecka, Williama Easy.
— Obawiam sie, ze te nazwiska nic mi nie mowia.
Vimesowi palec zadrzal na spuscie.
— Nie. Prawdopodobnie nie. Prowadzimy dalsze sledztwo i moze sie pojawic kilka dodatkowych spraw. Fakt, ze trules Patrycjusza, uwazam za okolicznosc lagodzaca.
— Naprawde chce pan postawic zarzuty?
— Wolalbym postawic na przemoc — odparl Vimes. — Zarzuty to cos, czym bede sie musial zadowolic.
Wampir odchylil sie do tylu na krzesle.
— Slyszalem, ze ostatnio ciezko pan pracowal, komendancie — rzekl. — Dlatego nie bede…