sposob nie da sie skrzyzowac owcy z czlowiekiem. Gdyby istniala metoda, ludzie bezwzglednie by ja odkryli, zwlaszcza w co bardziej wyludnionych obszarach wiejskich.
Podobnie przedstawiala sie sytuacja z kangurami. Mialy spiczaste uszy i wyraznie kangurze pyski, jednak w tej chwili staly oparte o bar i pily to dziwne, rzadkie piwo. Jeden z nich mial na sobie poplamiona kamizelke z napisem „Merdano — prawdziwa Zytnia sloma” ledwie widocznym pod warstwa brudu.
Krotko mowiac, Rincewind mial uczucie, ze wcale nie patrzy na zwierzeta. Pociagnal jeszcze lyk piwa.
Nie mogl poruszyc tej kwestii z Krokodylem Dongo. Byla jakas filozoficzna niewlasciwosc w zwracaniu krokodylowi uwagi na fakt, ze ma w barze dwa kangury.
— Chcesz jeszcze piwo? — zaproponowal Dongo.
— Tak, jasne — odparl Rincewind.
Na znaczku przy dystrybutorze zobaczyl obrazek usmiechnietego kangura i napis „Piwo Gur”. Uniosl wzrok ku podartemu plakatowi na scianie. Plakat takze reklamowal piwo Gur, a przedstawial tego samego kangura trzymajacego kufel wspomnianego piwa, majacego na pysku ten sam przemadrzaly usmieszek.
Z jakichs powodow kangur wydawal mu sie znajomy.
— Tudno nie zswazyc… — Rincewind sprobowal od poczatku: — Trudno nie za-u-wa-zyc… sze niektorzy wtymbaszesierosznio od innych ludzi.
— No, stary Kloda Joe, o tam, przyfral ostatnio na wadze — przyznal Dongo, wycierajac kufel.
Rincewind popatrzyl na swoje nogi.
— Szyjje to so nogi?
— Dofrze sie czujesz, szefuniu?
— Bo peffnie mie cos urgryzlo — stwierdzil Rincewind. Poczul nagla i gwaltowna potrzebe.
— Za farem, wyjdziesz na zewnatrz — poinformowal go Dongo.
— Wychodze do wychodka… — Rincewind zatoczyl sie do przodu. — Hahaha…
Zderzyl sie z zelaznym filarem, ktory chwycil go i podniosl na wyciagnietej rece. Rincewind spojrzal wzdluz ramienia i zobaczyl szeroka, gniewna twarz o wyrazie mowiacym, ze duza ilosc piwa szuka okazji do bitki, a reszta ciala chetnie bedzie towarzyszyc.
Niejasno zdawal sobie sprawe, ze w jego przypadku duza ilosc piwa chcialaby uciec. A w takich sytuacjach zawsze to piwo gada.
— Zech cie sluchal. Zes skond jest, szefuniu? — spytalo piwo wielkoluda.
— Ankh-Morprk… — W takiej sytuacji po co klamac.
W barze zapadla cisza.
— I zes se chcial przyjsc tu i se zarty robic, ze to niby szyscy piwo pijemy, bijemy sie i smiesznie gadamy, co?
— Nie ma zmartwienia — odpowiedziala czesc Rincewindowego piwa.
Napastnik przysunal go blizej, tak ze stali teraz twarza w twarz. Rincewind nigdy jeszcze nie widzial takiego wielkiego nosa.
— I pewno zes nawet nie wiedzial, ze akurat wytwarzamy doskonale wina, a nasze Chardonnay som szegolnie godne uwagi i atrakcyjne cenowo, nie spominajonc o popularnych Semillon z Doliny Rdzawych Diun, o bogatym smaku, prawdziwie aromatycznym odkryciu kazdego konusera… ty sukinsynu?
— To swietnie… Wezme kufel Chardonnay, jesli mozna…
— Idziesz siku?
— Nie, chetnie zostawilbym je tutaj…
— Hej, moze bys postawil mojego kumpla na ziemi? — odezwal sie jakis glos.
Mad stanal w drzwiach. Nastapilo ogolne poruszenie, gdy ludzie starali sie zejsc mu z drogi.
— A co, tez szukasz bojki, grubasku?
Rincewind zostal upuszczony, a olbrzym odwrocil sie do krasnoluda. Zacisnal piesci.
— Wcale ich nie szukam. Ja tylko zagladam do barow, a one juz tam sa. — Mad wyjal noz. — To co, dasz mu spokoj, Wally?
— To nazywasz nozem? — Olbrzym wydobyl cos, co byloby mieczem, gdyby tkwilo w dloni normalnych rozmiarow. — To jest noz!
Mad przyjrzal sie. Potem siegnal reka za plecy. Kiedy ja wyprostowal, trzymal cos…
— Naprawde? Nie ma zmartwienia. A to… — powiedzial — …jest kusza.
— To jest kloda — stwierdzil Ridcully, ogladajac wynik dotychczasowej dzialalnosci komitetu budowy lodzi. — Jednak cos wiecej niz kloda… — zaczal dziekan.
— Och, dorobiliscie maszt i przywiazaliscie do niego szlafrok kwestora, to widze. Ale to kloda, dziekanie. Ma korzenie z jednej strony i kawalki galezi z drugiej. Nawet jej nie wydrazyliscie. Kloda i tyle.
— Zajela nam dlugie godziny — zauwazyl pierwszy prymus.
— I plywa po wodzie — dodal dziekan.
— Mysle, ze wlasciwy termin brzmi: plawi sie. Wszyscy mamy na nia wsiasc, czy jak?
— To wersja jednoosobowa. Pomyslelismy, ze przetestujemy ja, a potem sprobujemy z kilkoma takimi zwiazanymi razem…
— Jak tratwa, znaczy?
— No, wlasciwie tak — zgodzil sie dziekan z wyrazna niechecia. Wolalby jakies bardziej dynamiczne okreslenie. — Niestety, to wymaga czasu.
Nadrektor pokiwal glowa. Zaimponowali mu w pewien sposob. Udalo im sie w zaledwie jeden dzien odtworzyc rozwoj techniki, ktory prawdopodobnie zajal ludzkosci kilkaset lat. Do wtorku moga dojsc nawet do kajakow.
— Ktory z was bedzie ja testowal? — zapytal.
— Pomyslelismy, ze moze kwestor moglby pomoc na tym etapie programu rozwojowego.
— Zglosil sie na ochotnika, tak?
— Jestesmy pewni, ze sie zglosi.
Kwestor tymczasem, w pewnej odleglosci od nich, wedrowal bez celu, ale zadowolony, przez pelna chrzaszczy dzungle. Nie nalezal — i prawdopodobnie pierwszy by to przyznal — do ludzi najbardziej stabilnych psychicznie. Prawdopodobnie pierwszy by przyznal, ze jest sitkiem do herbaty.
Ale w rzeczywistosci byl oblakany tylko z zewnatrz. Jako mlody czlowiek nigdy specjalnie nie interesowal sie magia, za to byl dobry w liczeniu, a nawet na Niewidocznym Uniwersytecie potrzebny jest ktos, kto umie dodawac. I rzeczywiscie, przetrwal wiele ekscytujacych lat, zamykajac sie w pokoju i skrupulatnie dodajac, gdy na zewnatrz rozgrywaly sie bardzo powazne dzielenia i odjecia.
Dzialo sie to jeszcze w czasach, kiedy magiczne skrytobojstwo stanowilo preferowana i legalna droge do wyzszych stanowisk. On jednak byl calkiem bezpieczny, gdyz nikt nie chcial zostac kwestorem.
Potem na nadrektora wybrano Mustruma Ridcully’ego, ktory przetrwal, gdyz okazal sie praktycznie niezabijalny, a takze byl — na swoj niezwykly sposob — modernizatorem. Starsi magowie poszli za nim, poniewaz czesto krzyczal na nich, kiedy nie szli. Po ekscytujacych okresach historii uniwersytetu z pewna ulga przyjeto fakt, ze mozna bylo jesc obiad, nie czekajac, az ktos inny skosztuje pierwszy, ani nie sprawdzac wlasnego ksztaltu zaraz po przebudzeniu.
Dla kwestora jednak nadeszlo prawdziwe pieklo. Wszystko w Mustrumie Ridcullym szarpalo mu nerwy. Gdyby ludzie byli jedzeniem, kwestor wystepowalby zapewne jako lekko sciete jajko; Ridcully tymczasem byl raczej tlusta zapiekanka w czosnkowym sosie. Mowil tak glosno, jak inni ludzie krzycza. Maszerowal zamiast chodzic. Wrzeszczal i gubil wazne kartki papieru, a potem zaprzeczal, ze je kiedykolwiek widzial; i kiedy sie nudzil, strzelal z kuszy do sciany. Byl agresywnie pogodny. Sam nigdy nie chorowal i zwykle uwazal, ze u innych choroba jest skutkiem niedbalego myslenia. I nie mial poczucia humoru. I opowiadal dowcipy.
Dziwne, ze tak bardzo poruszalo to kwestora, ktory tez nie mial poczucia humoru. I byl z tego dumny. Nie nalezal do ludzi, ktorzy sie smieja. Ale w pewien mechaniczny sposob rozpoznawal, jak dowcipy powinny sie toczyc. Ridcully opowiadal dowcipy tak, jakby zaba prowadzila ksiegowosc. Nigdy sie nie sumowaly.
Dlatego kwestor za bardziej interesujace uwazal zycie wewnatrz wlasnej glowy, gdzie nie musial sluchac, gdzie byly obloczki i kwiatki. Mimo to cos jednak musialo sie tam przesaczac ze swiata zewnetrznego, gdyz od czasu do czasu skakal obunoz na mrowke — na wypadek gdyby tak wlasnie nalezalo. Pewna czesc jego umyslu miala niejaka nadzieje, ze ktoras z tych mrowek jest — w niewyobrazalnie dalekim stopniu — spokrewniona z