Mustrumem Ridcullym.
I kiedy wlasnie w taki sposob zajmowal sie zmiana przyszlosci, zauwazyl cos, co wygladalo zupelnie jak lezacy na ziemi zielony waz ogrodowy.
— Hm?
Waz byl lekko przejrzysty i wydawalo sie, ze pulsuje rytmicznie. Kiedy kwestor przylozyl do niego ucho, uslyszal „glup!”.
Choc nieco oblakany, kwestor mial instynkt prawdziwego maga, nakazujacy mu odruchowo wkraczac w niebezpieczne miejsca. Dlatego tez podazyl za pulsujacym wezem.
Rincewind sie zbudzil, poniewaz trudno spac, kiedy ktos kopie czlowieka po zebrach.
— Sso jest?
— Chcesz, zebym wylal na ciebie wiadro wody?
Rozpoznal ten gawedziarski ton. Rozkleil powieki.
— Nie, tylko nie ty! Jestes tworem mojej wyobrazni!
— Wiec moge jeszcze raz dac ci kopa w zebra? — upewnil sie Skoczek.
Rincewind podniosl sie z wysilkiem. Switalo, a on lezal w jakichs krzakach za barem.
Pamiec odtworzyla swoj niemy film na poszarpanym ekranie jego powiek.
— Wybuchla bojka… Mad strzelil do tego… tego… Strzelil do niego z kuszy!
— Ale tylko w stope, zeby stal w miejscu i dal sie uderzyc. Torbacze nie potrafia utrzymac w sobie drinka, w tym caly klopot.
Kolejne wspomnienia zamigotaly w zamglonej ciemnosci mozgu Rincewinda.
— Zgadza sie! Tam przy barze byly zwierzeta!
— Tak i nie — odparl kangur. — Probowalem ci tlumaczyc…
— Caly zmieniam sie w sluch… — Oczy Rincewinda zaszklily sie na moment. — Albo nie, bo juz sie zmienilem w pecherz. Zaraz wracam.
Brzeczenie much i powszechnie rozpoznawalny zapach doprowadzily Rincewinda do pobliskiej chatki. Niektorzy pewnie chcieliby myslec o niej jak o lazience, ale nie po wejsciu do srodka.
Wyszedl z powrotem, podskakujac nerwowo.
— Hej… Tam jest taki wielki, ogromny pajak na siedzeniu…
— I co chcesz robic? Czekac, az skonczy? Przegon go kapeluszem!
To dziwne, myslal Rincewind, wypedzajac pajaka na dwor: normalny czlowiek posrodku tysiaca mil dzikich pustkowi by… no, skorzystal z lazienki za krzakiem, ale bedzie zaciekle walczyl o wygodke, jesli tylko jakas jest dostepna.
— I nie wracaj — mruknal pod nosem, gdy byl juz pewien, ze pajak znalazl sie poza zasiegiem glosu.
Ale ludzki mozg czesto nie potrafi sie skoncentrowac na pracy, ktora ma wykonac, i Rincewind zaczal bladzic wzrokiem dookola. Tu i tam, jak w takich miejscach na calym swiecie, uzytkownicy odkrywali w sobie chec pisania po scianach. Pod zwyklymi notkami od ludzi, ktorzy potrzebuja ludzi, rysunkami wykonywanymi raczej z rozbuchanej nadziei niz z pamieci, zauwazyl gleboko wyryty wizerunek mezczyzn w spiczastych kapeluszach.
Wyszedl zamyslony i zaczal sie oddalac chylkiem przez krzaki.
— Nie ma zmartwienia — oswiadczyl kangur tak blisko jego ucha, ze Rincewind byl zadowolony, iz zdazyl juz sobie ulzyc.
— Nie wierze w to!
— Wszedzie ich znajdziesz. Sa wbudowani. Znajduja droge do ludzkich mysli. Nie mozesz uciec przed przeznaczeniem, koles.
Rincewind nie probowal nawet protestowac.
— Bedziesz musial wszystko to jakos poukladac — stwierdzil Skoczek. — Ty jestes przyczyna.
— Nie jestem! To mnie sie zdarzaja rozne rzeczy, nie na odwrot!
— Moglbym kopniakiem wypruc ci flaki, wiesz? Chcialbys zobaczyc?
— Eee… nie.
— Zauwazyles, ze kiedy uciekasz, pakujesz sie tylko w gorsze klopoty?
— Tak, ale widzisz, od nich tez moge uciec. To piekno tego systemu. Umiera sie raz, ale uciekac mozna zawsze.
— Jednakze mowi sie, ze tchorz umiera tysiac razy, a bohater tylko raz.
— Owszem, ale to ten najwazniejszy raz.
— Nie wstydzisz sie?
— Nie. Wracam do domu. Zamierzam odszukac miasto, to Rospyepsh, znalezc lodz i ruszyc do domu.
— Rospyepsh?
— Nie mow mi tylko, ze nie istnieje.
— Alez skad. To duze miasto. I tam wlasnie zmierzasz?
— Nie probuj mnie zatrzymywac!
— Widze, ze juz zdecydowales — stwierdzil Skoczek.
— Czytaj mi z ust!
— Was mi zaslania.
— To czytaj mi z brody!
Kangur wzruszyl ramionami.
— W tej sytuacji nie mam chyba wyboru; musze dalej ci pomagac.
Rincewind wyprostowal sie z godnoscia.
— Sam znajde droge — oznajmil.
— Ale nie znasz tej drogi!
— To kogos zapytam.
— Co z jedzeniem? Bedziesz glodowal.
— Aha! I tu sie mylisz! — zawolal Rincewind. — Posiadam taka zadziwiajaca moc! Patrz!
Uniosl pobliski kamien, chwycil to, co lezalo pod nim, i machnal reka.
— Widzisz? Zaskoczony, co?
— Bardzo.
— Aha!
Skoczek kiwnal glowa.
— Nigdy dotad nie widzialem, zeby ktos tak postepowal ze skorpionem.
Bog siedzial wysoko na drzewie, pracujac nad wyjatkowo obiecujacym chrzaszczem, kiedy dolem wolno przeszedl kwestor.
No, nareszcie! W koncu jeden z nich to znalazl! Bog przez pewien czas obserwowal wysilki magow przy budowie lodzi, chociaz nie potrafil zrozumiec, co probuja osiagnac. O ile sie zorientowal, wykazywali niejakie zainteresowanie faktem, ze drewno plywa w wodzie. No plywa, i co z tego?
Rzucil w powietrze chrzaszcza, ktory z brzeczeniem zbudzil sie do zycia na szczycie luku i odlecial — opalizujaca smuga miedzy koronami drzew.
Bog splynal z drzewa i podazyl za kwestorem.
Nie podjal jeszcze decyzji co do tych stworzen. Niestety, wyspa — wbrew jego starannemu planowaniu — wyrzucala czasem wszelkiego rodzaju dziwactwa. Te byly najwyrazniej istotami spolecznymi, a niektore osobniki zostaly zaprojektowane do specyficznych zadan. Ten kosmaty i rudy do wchodzenia na drzewa, a ten zamyslony i depczacy mrowki — do wpadania na nie. Moze powody wyjasnia sie kiedys.
— Ach, kwestor! — zawolal dziekan serdecznym tonem. — Co bys powiedzial na krotka wycieczke dookola laguny?
Kwestor spojrzal na mokra klode i zaczal szukac wlasciwych slow. Czasami, kiedy naprawde tego potrzebowal, udawalo sie ustawic pana Mozga i pana Usta w rownym szeregu.
— Mialem kiedys lodke — powiedzial.
— Bardzo dobrze. A tu jest inna, akurat dla…
— Byla zielona.
— Naprawde? No wiec mozemy chyba…