— Przepraszam — wtracil Myslak. — Czy ja dobrze zrozumialem? Jest pan bogiem ewolucji?

— No… a nie mozna? — spytal nieco zdenerwowany bog.

— Ale jak to… Ona dzieje sie od wiekow!

— Naprawde? Przeciez zaczalem ledwie pare lat temu! Chcesz powiedziec, ze jeszcze ktos sie nia zajmuje?

— Obawiam sie, ze tak. Ludzie hoduja psy, zeby byly grozniejsze, konie wyscigowe dla szybkosci i… Nawet moj wujek potrafil dokonac niezwyklych rzeczy z orzechami…

— A wszyscy przeciez wiedza, ze mozna rzeke skrzyzowac z mostem, cha, cha — dodal Ridcully.

— Mozna? — zdziwil sie calkiem powaznie bog ewolucji. — Wydawalo mi sie, ze w efekcie powstanie tylko bardzo wilgotne drewno. Och jej.

Ridcully mrugnal do Myslaka Stibbonsa. Bogowie czesto nie rozumieli zartow, a ten tutaj byl nawet gorszy od nadrektora.

— Cofnelismy sie w czasie, panie Stibbons — powiedzial. — To moglo sie jeszcze nie wydarzyc.

— Aha. No tak — zgodzil sie Myslak.

— Zreszta dwoch bogow ewolucji to wcale niezly pomysl, prawda? Byloby o wiele ciekawiej. Ten lepszy by wygrywal.

Bog przygladal mu sie z otwartymi ustami. Potem przymknal je na tyle, by powtorzyc pod nosem slowa Ridcully’ego. A nastepnie zniknal w obloczku bialych swiatelek.

— No, teraz to zalatwiles — stwierdzil wykladowca run wspolczesnych.

— Nie dostaniesz ciasta — oswiadczyl kwestor.

— Powiedzialem tylko, ze wygra ten, kto bedzie lepszy — bronil sie Ridcully.

— Wlasciwie to nie wygladal na zirytowanego — zauwazyl Myslak. — Raczej tak, jakby wlasnie cos sobie uswiadomil.

Ridcully popatrzyl na niewielka gore posrodku wyspy i najwyrazniej podjal decyzje.

— No dobrze, odplywamy — oznajmil. — Ta wyspa jest taka dziwaczna, bo jakis stukniety bog tu majstruje. Jesli o mnie chodzi, to wystarcza za wyjasnienie.

— Ale nadrektorze… — zaczal Myslak.

— Widzi pan to nieduze pnacze, o tam, kolo pierwszego prymusa? Rosnie dopiero od dziesieciu minut — powiedzial dziekan.

Pnacze wygladalo jak maly ogorek, tyle ze owoce mialo podluzne i zolte.

— Prosze mi podac swoj scyzoryk, panie Stibbons — poprosil Ridcully.

Przecial owoc na polowy. Nie byl jeszcze w pelni dojrzaly, ale juz dalo sie dostrzec wyrazny wzor rozowych i zoltych kwadratow otoczonych warstwa czegos lepkiego i slodkiego.

— Przeciez ja pomyslalem o ciescie nie wiecej niz dziesiec minut temu! — zawolal pierwszy prymus.

— Jak dla mnie to absolutnie logiczne — stwierdzil Ridcully. — Znaczy, jestesmy tu my, magowie, krecimy sie dookola, chcemy opuscic wyspe… Co ze soba wezmiemy? Ktos wie?

— Jedzenie, oczywiscie — rzekl Myslak. — Ale…

— Wlasnie! Gdybym to ja byl roslina, postaralbym sie jak najszybciej stac bardzo uzytecznym. Prawda? Nie ma sensu zwlekac przez najblizsze tysiac lat i wypuszczac coraz wieksze nasiona. O nie! Inne rosliny moga tymczasem wpasc na jakis lepszy pomysl. Nie; widzisz okazje, to ja chwytasz! Nastepna lodz moze sie nie trafic przez lata!

— Milenia — poprawil go dziekan.

— Nawet dluzej — zgodzil sie Ridcully. — Przezywa najszybszy, co? Proponuje wiec, panowie, zebysmy zaladowali sie i odbijali.

— Tak po prostu? — spytal Myslak.

— Pewnie. Dlaczego nie?

— Ale… ale… pomyslmy, czego mozemy sie tu nauczyc! Mozliwosci zapieraja dech w piersiach! Wreszcie znalazl sie bog, ktory wzial sie do tego jak nalezy! Wreszcie mozemy uzyskac odpowiedzi na wszystkie wazne pytania! Moglibysmy… mozemy… Sluchajcie, nie mozna tak po prostu odplynac! To znaczy, nie odplywajmy! To znaczy… jestesmy przeciez magami, prawda?

Myslak zdawal sobie sprawe, ze skupil na sobie ich calkowita uwage — a nie udawalo sie to czesto. Zwykle definiowali „sluchanie” jako okres, kiedy obmysla sie, co powiedziec za chwile. To bylo irytujace.

Czar prysnal. Pierwszy prymus pokrecil glowa.

— Ciekawy sposob pojmowania zjawisk — stwierdzil, odwracajac sie. — W takim razie… Glosuje za tym, zeby zabrac duzo tych serowych orzechow, nadrektorze.

— Dobre zaopatrzenie to klucz do udanej wyprawy — oswiadczyl dziekan. — Ale statek jest dosc obszerny, wiec nie musimy sie ograniczac.

Po zwisajacej wici Ridcully wciagnal sie na poklad i pociagnal nosem.

— Pachnie troche jak dynia — ocenil. — Zawsze lubilem dynie. Bardzo uzyteczne warzywa.

Myslak zaslonil dlonia oczy.

— Och, doprawdy? — rzucil ze znuzeniem. — Grupa magow z Niewidocznego Uniwersytetu powaznie rozwaza wyruszenie na morze w jadalnym statku?

— Smazona, gotowana, dobry material na zupe, no i oczywiscie doskonala w ciastach — ciagnal z zadowoleniem nadrektor. — Takze pestki to smaczna przekaska.

— Dobre z maslem — dodal kierownik studiow nieokreslonych. — Pewnie nie ma tu nigdzie rosliny maslanej?

— Niedlugo bedzie — uspokoil go dziekan. — Prosze nam pomoc wejsc, nadrektorze.

Myslak nie wytrzymal.

— Nie moge uwierzyc! — zawolal. — Odwracacie sie plecami od takiej oszalamiajacej, zeslanej przez boga okazji…

— Oczywiscie, panie Stibbons — odpowiedzial z gory Ridcully. — Nie chce pana urazic, ale jesli do wyboru jest wyprawa przez slone glebiny i pozostanie na malej wysepce z kims, kto probuje stworzyc latwopalna krowe, to moze pan mnie nazywac Solonym Samem.

— Czy to tylny poklad? — zainteresowal sie dziekan.

— Mam nadzieje, ze nie — odparl energicznie Ridcully. — Widzi pan, Stibbons…

— Na pewno? — spytal dziekan.

— Jestem przekonany, dziekanie. Widzi pan, Stibbons, kiedy zdobedzie pan wieksze doswiadczenie w takich sprawach, zrozumie pan, ze nie istnieje nic bardziej niebezpiecznego niz bog, ktory ma za duzo wolnego czasu…

— Oprocz rozwscieczonej niedzwiedzicy — wtracil pierwszy prymus.

— Nie, oni sa o wiele grozniejsi.

— Nie kiedy sa bardzo blisko.

— Gdyby to byl tylny poklad, to skad bysmy wiedzieli? — nie ustepowal dziekan.

Myslak pokrecil glowa. Bywaly takie chwile, gdy pragnienie wspinania sie na kolejne szczeble thaumaturgicznej drabiny mocno przygasalo — a nalezala do nich ta, kiedy widzial, co go czeka na szczycie.

— Ja… Ja po prostu nie wiem, co powiedziec — rzekl. — Jestem zwyczajnie zdumiony!

— Bardzo dobrze, chlopcze. Pobiegnij wiec moze i przynies troche bananow, co? Te zielone dojrzeja. I nie badz taki zdenerwowany. Jesli chodzi o bogow, to tych z brygady „stworz ich z gliny i poraz gromem” moglbym spotykac chocby codziennie. Z takimi mozna sobie radzic.

— Calkiem podobni do ludzi… — uzupelnil dziekan.

— Otoz wlasnie.

— Mozecie mowic, ze grymasze — wtracil kierownik studiow nieokreslonych — ale wole nie krecic sie w poblizu boga, ktory moze nagle uznac, ze szybciej pobiegne z trzema dodatkowymi nogami.

— Wlasnie. Nie zgadza sie pan z tym, Stibbons? Och, gdzies poszedl. Co tam, z pewnoscia wroci. I… dziekanie!

— Tak, nadrektorze?

— Nie moge powstrzymac podejrzenia, ze szykuje pan jakis obrzydliwy dowcip o tylnym pokladzie. Wolalbym go nie poznawac, jesli to panu nie przeszkadza. Dziekuje.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату