innych kufrow i walizek, co bylo pocieszajace. Po pieciu minutach spedzonych pod ziemia od milionow lat, Bagaz uwazal, ze nalezy mu sie troche przyjemnosci.

Nie opieral sie nawet, gdy ktos otworzyl mu wieko i wsypal do wnetrza buty. Calkiem duze buty, jak zauwazyl, wiele z nich z interesujacymi obcasami i pomyslowymi rozwiazaniami z jedwabiu i cekinow. Byly to najwyrazniej damskie buty. To dobrze, pomyslal Bagaz (albo odczul, albo zareagowal). Damy zwykle prowadza spokojniejsze zycie.

Fioletowy woz ruszyl dalej. Z tylu mial nierowno wymalowane slowa: Petunia, Ksiezniczka Pustyni.

Rincewind patrzyl w skupieniu na nozyce, ktorymi wymachiwal postrzygacz. Wygladaly na ostre. — Wiesz, co tu robimy z takimi, ktorzy sie wycofuja z zakladu? — zapytal Daggy, szef grupy.

— Ale… bylem pijany.

— My tez. I co z tego?

Rincewind spojrzal w strone owczych zagrod. Wiedzial oczywiscie, co to sa owce, i przy licznych okazjach mial z nimi bezposredni kontakt, choc zwykle w towarzystwie rozmaitych jarzyn. Mial nawet pluszowa mala owieczke, jeszcze w dziecinstwie. Jednak w owcach jest cos przerazajaco niesympatycznego, rodzaj oblakanego, przewracajacego oczami bezmozgowia cuchnacego wilgotna welna i panika… Wiele religii wynosi zalety pokornych, ale Rincewind nigdy im nie ufal. Pokorni potrafia czasem zachowac sie bardzo wrednie.

Z drugiej strony… byly porosniete welna, a nozyce wygladaly na bardzo ostre. Jak trudne moze sie to okazac? Osobisty radar podpowiadal mu, ze probowac i przegrac jest zapewne o wiele mniejsza zbrodnia, niz nie probowac wcale.

— Moge zrobic probny przebieg? — zapytal.

Wyciagnieto owce z zagrody i cisnieto przed nim na ziemie.

Rincewind rzucil Daggy’emu cos, co — mial nadzieje — bylo usmiechem jednego fachowca do drugiego, ale usmiechanie sie do Daggy’ego przypominalo raczej ciskanie bezami w sciane urwiska.

— Ehm… Moge dostac krzeslo, recznik, dwa lustra i grzebien? Intensywna podejrzliwosc we wzroku Daggy’ego jeszcze sie poglebila.

— Po co ci to wszystko?

— Powinienem to zalatwic jak nalezy, prawda?

Z daleka, niewidoczny dla nikogo, w glebi szopy dla owiec, na wyblaklych od slonca deskach zaczal sie formowac zarys kangura. A potem biale linie poplynely po drewnie niczym pasemka chmur na czystym niebie i ksztalt zaczal sie zmieniac…

Rincewind juz od bardzo dawna nie strzygl sie porzadnie, ale wiedzial, jak to powinno wygladac. — No wiec… Byla pani w tym roku na wakacjach? — zapytal, przycinajac welne.

— Mnaaarrrhh!

— A co pani powie na te pogode? — ciagnal rozpaczliwie.

— Mnaaarrrhh!

Owca nawet nie probowala sie bronic. Byla juz stara, miala mniej zebow niz kopyt i w bardzo ograniczonej glebi swego niezwykle plytkiego umyslu wiedziala, jak wyglada strzyzenie. Strzyzenie powinno byc krotka walka zakonczona cudownie chlodna wolnoscia z powrotem na wybiegu. Nie powinno obejmowac badawczych pytan o to, co mysli o pogodzie albo czy zyczy sobie czegos specjalnego na weekend. Tym bardziej ze nie miala pojecia o zadnych skojarzeniach ze slowem „weekend” ani — jesli juz o tym mowa — ze slowem „czegos”. A ludzie nie powinni chlapac jej do ucha woda lawendowa.

Postrzygacze patrzyli w milczeniu. Zebral sie spory tlumek gapiow, poniewaz obeszli okolice i sprowadzili tu wszystkich. W glebi duszy wiedzieli, ze zobacza cos, o czym beda mogli opowiadac wnukom.

Rincewind cofnal sie, spojrzal krytycznie na swoje dzielo, po czym w lustrze pokazal owcy tyl jej glowy. W tym momencie zwierze nie wytrzymalo, zdolalo poderwac sie na nogi i pognalo do zagrody.

— Hej! Zaczekaj, az zdejme ci walki! — krzyknal za nia Rincewind.

Zdal sobie sprawe z obecnosci przygladajacych mu sie postrzygaczy. Po chwili jeden z nich odezwal sie ze zdumieniem:

— Tak sie strzyze owce tam, skad pochodzisz?

— Ehm… A coscie mysleli?

— Troche wolno, nie?

— A jak szybko mialem pracowac?

— Nooo… Daggy ostrzygl prawie piecdziesiat w godzine. I to musisz pobic, jasne? Zadnych fikusnych bajerow. Na krotko z przodu, z tylu, od gory i po bokach.

— Chociaz — dodal tesknie inny postrzygacz — pieknie ta owca wygladala.

W zagrodach owiec rozlegly sie glosne meczenia.

— Gotow na prawdziwa robote, Rinso? — spytal Daggy.

— Na bogow, co to jest?! — zawolal nagle ktorys z jego kumpli.

Ogrodzenie rozpadlo sie z trzaskiem. W wyrwie stanal baran, potrzasajac lbem, by pozbyc sie z rogow odlamkow slupa. Para unosila mu sie z nozdrzy.

Wiekszosc tego, co kojarzylo sie Rincewindowi z owcami — poza sosem zwyklym i mietowym — miala wiele wspolnego z… no, ze zbaranieniem. Ale ten baran byl prawdziwym trykiem i Rincewind nagle przypomnial sobie, co oznacza slowo „trykac”. Baran drapal racica ziemie. Byl o wiele wiekszy od przecietnej owcy. Wydawal sie wrecz przeslaniac Rincewindowi cala przyszlosc.

— To nie moj! — zawolal wlasciciel stada.

Daggy wlozyl Rincewindowi do reki nozyce i klepnal go w plecy.

— Nalezy do ciebie, koles — powiedzial, cofajac sie. — Jestes tu, zeby nam pokazac, jak sie to robi, nie?

Rincewind spojrzal na swoje stopy — nie poruszaly sie. Tkwily jak przymocowane do ziemi.

Baran zblizyl sie; parskal i patrzyl na Rincewinda przekrwionymi slepiami.

— No dobra — szepnal, kiedy byl juz calkiem blisko. — Ty tylko pracuj nozycami, a owce zalatwia reszte. Nie ma zmartwienia.

— To ty? — zdumial sie Rincewind, zerkajac na daleki krag widzow.

— Ha, niezly jestes. Gotow? Zrobia to, co ja robie. Sa przeciez jak stado owiec, nie?

Postrzygacze patrzyli na wodospad welny.

— Nieczesto widuje sie cos takiego — zauwazyl jeden z nich. — Zeby tak stawaly na glowach…

— Gwiazdy tez niezle robia — dodal inny, zapalajac fajke. — Znaczy sie, jak na owce…

Rincewind staral sie tylko trzymac nozyce. Zdawalo sie, ze zyja wlasnym zyciem. Owce rzucaly sie na ostrza, jakby naprawde im sie spieszylo, zeby miec na sobie cos wygodniejszego. Welna zwijala mu sie wokol kostek, potem kolan, siegnela powyzej pasa… A potem nozyce ciely tylko powietrze i skwierczaly cicho, gdy stygly.

Kilkadziesiat oszolomionych owiec przygladalo mu sie bardzo podejrzliwie. Podobnie jak postrzygacze.

— Ehm… Zaczelismy juz zawody? — zapytal.

— Wlasnie ostrzygles trzydziesci owiec w dwie minuty! — wrzasnal Daggy.

— To dobrze?

— Dobrze? Nikt nie zrobi w dwie minuty trzydziestu owiec!

— Bardzo mi przykro, ale szybciej nie potrafie.

Postrzygacze zbili sie w ciasna gromadke. Tryk gdzies zniknal. Wreszcie cos ustalono. Postrzygacze zblizyli sie do Rincewinda w ten ostrozny, niepewny sposob ludzi, ktorzy usiluja rownoczesnie isc do przodu i trzymac sie z tylu. Daggy wyszedl naprzod, ale tylko relatywnie. W rzeczywistosci jego koledzy, wszyscy naraz, bez zadnej dyskusji, w zgodnej choreografii przezornosci zrobili krok do tylu.

— Dzi-dobry — zaczal nerwowo.

Rincewind pomachal do niego przyjaznie i dopiero po chwili uswiadomil sobie, ze wciaz trzyma nozyce. Daggy o nich nie zapomnial.

— Ehm… Nie mamy pieciuset golcow, dopiero jak nam zaplaca…

Rincewind nie byl pewien, jak to potraktowac.

— Nie ma zmartwienia — powiedzial. To zwykle zalatwialo wiekszosc kwestii.

Вы читаете Ostatni kontynent
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату