niskiego konia, kiedy nie chcial sie zatrzymac, trzeba byloby chyba zeskoczyc, pobiec do przodu i wykopac przed nim row.
I znowu jezdzcy pojawili sie za Rincewindem i wyprzedzili go galopem; piana sciekala z konskich pyskow.
— Przepraszam, czy jestem na wlasciwej drodze…?
Znikneli.
Dogonil ich dziesiec minut pozniej przy kepie jarzebow. Krecili sie bezladnie, a przywodca wrzeszczal na nich.
— Pytalem, czy ktos moglby mi… — zaczal.
I wtedy zobaczyl, dlaczego sie zatrzymali — skonczylo im sie naprzod. Teren opadal do kanionu; tylko kilka kep trawy i pare krzakow trzymalo sie stromego urwiska.
Sniezek wydal nozdrza i nie zwalniajac nawet, biegl dalej w dol zbocza.
Rincewind wiedzial, ze kon powinien sie zesliznac. Wiecej nawet — powinien spasc. Sciana byla niemal pionowa. Nawet kozice probowalyby przejsc po niej tylko powiazane lina. Wokol spadaly kamyki, a pare wiekszych odbilo sie od karku Sniezka, ktory jednak truchtal z ta sama zwodnicza predkoscia, jaka stosowal na plaskim gruncie. Rincewind ograniczyl sie do trzymania go i wrzeszczenia.
W polowie drogi na dol zobaczyl, jak dzikie stado przebiega galopem przez kanion, zakreca wokol skaly i znika miedzy urwiskami.
W gradzie kamykow Sniezek dotarl na dno wawozu i zatrzymal sie na chwile.
Rincewind zaryzykowal otwarcie oka. Konik znow rozdal nozdrza, gdy spogladal wzdluz waskiego kanionu. Niepewnie uderzyl kopytem o ziemie. Potem przyjrzal sie oddalonej o kilka sazni, budzacej zawrot glowy przeciwleglej scianie.
— Och, nie… — jeknal Rincewind. — Blagam, nie…
Probowal rozplatac nogi, ale zetknely sie pod brzuchem Sniezka i zaczepily o siebie stopami.
Na pewno robi cos z grawitacja, mowil sobie, kiedy Sniezek wbiegl truchtem na stok, jakby nie byla to sciana, lecz najwyzej cos w rodzaju pionowej podlogi. Korki wiszace u kapelusza uderzyly Rincewinda w nos.
A przed… nad nimi czekala przewieszka.
— Nie, prosze, nie, nawet nie probuj…
Zamknal oczy. Czul, ze Sniezek staje, i odetchnal z ulga. Zaryzykowal spojrzenie w dol — szerokie kopyta staly mocno na twardej, plaskiej skale.
Zadne korki nie wisialy z przodu kapelusza.
Z lekiem i rosnaca z wolna groza Rincewind skierowal wzrok w kierunku, o ktorym zawsze myslal jak o gorze.
Twarda skala lezala rowniez nad nim. Tylko ze byla bardzo, bardzo daleko. A korki zwisaly wszystkie do gory… albo na dol.
Sniezek stal na dolnej powierzchni przewieszki, wyraznie podziwiajac widoki. Rozdal nozdrza i machnal grzywa.
On spadnie, pomyslal Rincewind. Za moment uswiadomi sobie, ze stoi do gory nogami, i spadnie, a sadzac po wysokosci, rozbryznie sie. Na mnie…
Sniezek chyba podjal jakas decyzje, poniewaz ruszyl dalej po krzywiznie przewieszki.
Korki zatoczyly luk i stuknely o twarz Rincewinda, a takze — o radosci! — wszystkie drzewa mialy te swoje zielone kawalki skierowane do gory. Tyle ze byly to raczej szare kawalki.
Rincewind spojrzal ponad wawozem na jezdzcow.
— Hej tam! — zawolal i machnal w powietrzu kapeluszem, gdy Sniezek ruszyl przed siebie. — Chyba zaraz wypuszcze weza w kolorze! — dodal i zwymiotowal.
— Hej, szefuniu! — odkrzyknal mu ktos.
— Tak?
— To byl rzyg!
— Jasne! Nie ma zmartwienia!
Okazalo sie, ze ten fragment plaskiego terenu jest tylko grzbietem miedzy dwoma kanionami. Kolejne pionowe urwisko czekalo przed nimi… albo pod nimi. Ale ku uldze Rincewinda Sniezek skrecil w ostatniej chwili i potruchtal wzdluz krawedzi.
— Och nie, blagam…
Przewrocone drzewo tworzylo kladke nad przepascia. Byla bardzo waska, lecz Sniezek wbiegl na nia, nie zwalniajac kroku.
Oba konce pnia podskakiwaly na brzegach przepasci. Posypaly sie odlamki skaly. Sniezek przeskoczyl nad szczelina jak pileczka i zszedl po drugiej stronie akurat w chwili, gdy pien drzewa zakolysal sie i runal w dol.
— Prosze, nie…
Tutaj nie bylo urwiska, jedynie zbocze luznych kamieni. Sniezek wyladowal miedzy nimi i rozdal nozdrza, gdy cale rumowisko zaczelo sie zsuwac.
Rincewind zobaczyl, jak stado galopuje po waskim dnie kanionu, daleko w dole.
Wieksze glazy toczyly sie obok, podskakujac, a kon pedzil w dol w swojej prywatnej lawinie. Jeden czy dwa wyskoczyly i wyprzedzily ich, roztrzaskujac sie na dnie tuz za ostatnimi konmi ze stada.
Oszolomiony ze strachu i wstrzasow Rincewind zobaczyl, ze kanion jest slepy. Na koncu wznosila sie nastepna skalna sciana…
Glaz spadal na glaz, budujac nierowny mur w poprzek kanionu. I kiedy ostatni kamien wbil sie na swoje miejsce, Sniezek wyladowal na nim niemal tanecznym skokiem.
Popatrzyl na uwiezione, biegajace bezladnie konie, i rozdal nozdrza. Rincewind byl calkiem pewien, ze konie nie potrafia chichotac pogardliwie, ale ten konkretny emanowal aure pogardliwej chichotliwosci.
Dziesiec minut pozniej dotarli na miejsce jezdzcy. Do tego czasu stado bylo juz niemal potulne.
Spojrzeli na konie. Spojrzeli na Rincewinda, ktory usmiechnal sie przerazajaco i powiedzial:
— Nie ma zmartwienia.
Bardzo powoli nie spadl ze Sniezka. Po prostu wychylal sie na bok, ze stopami nadal splecionymi razem, az delikatnie stuknal glowa o ziemie.
— To byla wsciekle piekna jazda, koles!
— Czy ktos moglby rozdzielic mi nogi? Obawiam sie, ze mogly sie stopic razem.
Dwoch jezdzcow zeskoczylo z siodel i z pewnym wysilkiem uwolnilo Rincewinda.
— Wymien cene za tego malego demona, koles! — zaproponowal Wyrzut.
— Ee… trzy… no… golce? — odpowiedzial oszolomiony Rincewind.
— Co? Za takiego twardego, malego demona? Musi byc wart przynajmniej pare setek!
— Trzy golce to wszystko, co mam.
— Tak se mysle, ze pare tych kamieni przywalilo mu po lbie — odezwal sie jeden z ludzi, ktorzy podtrzymywali Rincewinda.
— Znaczy sie, chce go od ciebie odkupic, szefuniu… — tlumaczyl cierpliwie Wyrzut. — Proponuje… dwie setki golcow, worek zarcia i podrzucimy cie na droge do… Gdzie to on chcial dojechac, Clancy?
— Rospyepsh — wymamrotal Rincewind.
— Wcale nie chcesz jechac do Rospyepsh — zapewnil go Wyrzut. — Nic tam nie ma oprocz bandy bigotow i biurokratow.
— Nie szkodzi; lubie papugi — mruknal Rincewind; mial nadzieje, ze go puszcza i znowu bedzie mogl przytrzymac sie ziemi. — Eee… jak bedzie po iksjansku, kiedy ktos dostaje szalu ze zmeczenia i zaraz zwali sie jak kawal miesa bez kosci?
Jezdzcy spojrzeli po sobie pytajaco.
— To nie bedzie „wyhaczony jak stukacz torbacza”?
— Nie, nie, nie, to jest wtedy, kiedy sie zaliczy kretacza, nie? — poprawil Clancy.
— Co? Slag, nie! Zaliczyles kretacza, kiedy… kiedy… tak, kiedy… no wlasnie, kiedy twoj nos… Moment, to przeciez „nagiac madrale”…
— Ehm… — Rincewind chwycil sie za glowe.
— Co? „Nagiac madrale” to znaczy miec uszy zalane pod woda. — Clancy byl troche niepewny, ale po chwili jak gdyby sie zdecydowal. — Tak jest, zgadza sie.