— Nie, koles, to jest „gongac jak opos spod pachy”.
— Przepraszam bardzo… — wtracil Rincewind.
— Nie pasuje. „Gongasz jak opos spod pachy”, kiedy szamasz chrupa. Kiedy uszy masz zapchane jak czajnik Mudjee po tygodniu samych piatkow, to jestes „zawalony jak mul Morgana”.
— Nie, chodzi ci o „weselszy niz mul Morgana na czekoladzie”…
— Masz na mysli „szybszy niz mul Morgana po pasztecie z kruka”.
— To znaczy jaki szybki? — zainteresowal sie Rincewind. — Dokladnie?
Wszyscy spojrzeli na niego.
— Smaczniejszy niz wegorz w jamie wezy, koles! — odparl Clancy. — Co jest, nie rozumiesz po ludzku?
— No… — zgodzil sie ktorys z mezczyzn. — Moze i potrafi jezdzic, ale jest glupszy niz…
— Niech nikt nic nie mowi! — krzyknal Rincewind. — Czuje sie juz o wiele lepiej, jasne? Po prostu… No dobra, dobra. — Obciagnal podarta szate i poprawil kapelusz. — Gdybyscie dostarczyli mnie na droge do Rospyepsh, to nie bede wam zabieral wiecej czasu. Zatrzymajcie Sniezka. Moze spac gdzies na suficie albo co.
— O nie, moj panie — sprzeciwil sie Wyrzut. Siegnal do kieszeni koszuli, wyjal plik banknotow, polizal kciuk i odliczyl dwadziescia. — Zawsze place swoje dlugi. Moze zostaniesz najpierw troche z nami? Przydalby sie nam jeszcze jeden jezdziec, a samotna droga nie jest latwa. Straznicy buszu sie tam kreca.
Rincewind znowu potarl skronie. Teraz, kiedy rozmaite organy wewnetrzne chwiejnie powrocily na swoje przyblizone miejsca, odczuwal tylko zwykly, ogolny, dyskretny strach.
— Nie musza sie mna przejmowac — zapewnil. — Obiecuje nie rozpalac ognisk i nie karmic zwierzat. Wlasciwie, choc mowie, ze obiecuje, to zwykle one same usiluja sie mna karmic.
Wyrzut wzruszyl ramionami.
— Byle tylko nie bylo tam tych nieszczesnych spadomisiow — dodal Rincewind.
Mezczyzni rozesmiali sie chorem.
— Spadomisie? Kto ci naopowiadal glupot o spadomisiach?
— O co wam chodzi?
— Nie ma czegos takiego jak spadomisie! Ktos musial ci zrobic dowcip, koles!
— Co? One mialy… robily… — Rincewind zamachal reka. — Robily „bec, bec!” dookola… z takimi wielkimi zebami…
— Wychodzi, zes jest bardziej zwariowany niz mul Morgana, koles! — stwierdzil Clancy.
Wszyscy zamilkli.
— To znaczy jak zwariowany? — spytal Rincewind.
Clancy oparl sie o lek siodla i spojrzal nerwowo na towarzyszy.
— No, to…
— Tak?
— To jest… jest… — Wykrzywil sie. — Znaczy…
— Bar… — podpowiedzial Rincewind.
— Bar… — powtorzyl Clancy, chwytajac te sylabe niczym line ratunkowa.
— Hm…
— Bar… dzo…
— Dobrze idzie, mow dalej…
— Bar… dzo… zwariowany? — dokonczyl Clancy.
— Brawo! Widzisz? O wiele latwiej — pochwalil go Rincewind. — Ktos tu wspominal o jedzeniu?
Wyrzut skinal na jednego ze swoich ludzi, ktory wreczyl Rincewindowi worek.
— Jest tam piwo, jarzyny i rozne takie, a ze jestes porzadnym gosciem, dodalismy ci tez puszke dzemu.
— Agrestowy?
— Tak.
— Zastanawia mnie twoj kapelusz — dodal jeszcze Wyrzut. — Po co te korki dookola?
— Przeganiaja muchy.
— I to dziala?
— Pewnie ze nie — stwierdzil Clancy. — Gdyby dzialalo, ktos by juz to wymyslil.
— Wlasnie. To ja — odparl Rincewind. — Nie ma zmartwienia.
— Wygladasz w tym troche jak drongo, koles…
— Nie szkodzi. W ktora strone do Rospyepsh?
— Skrecisz w lewo przy wylocie kanionu, koles.
— I to wszystko?
— Mozesz znowu zapytac, jak spotkasz straznikow buszu.
— Maja tam jakas chate czy posterunek?
— Sa… No, pamietaj tylko, ze znajda cie, jesli sie zgubisz.
— Naprawde? No tak, to pewnie ich obowiazek. Milego dnia.
— Trzymaj sie.
— Nie ma zmartwienia.
Patrzyli, jak Rincewind znika wsrod skal.
— Nie przejal sie specjalnie, nie?
— Byl troche gujegur, gdyby mnie kto pytal.
— Clancy?
— Tak, szefie?
— Wymysliles to, prawda?
— No…
— Wymysliles jak slag, Clancy!
Clancy zrobil zaklopotana mine, ale zaraz sie zbuntowal.
— No dobra — rzekl z irytacja. — A co z tym, ktorego sam uzyles wczoraj, „zarobiony jak jednoreki ciesla w Klapagurze”?
— A co z tym?
— Sprawdzilem w atlasie i nie ma takiego miejsca.
— Jest jak slag!
— Nie ma. A zreszta nikt by nie zatrudnil jednorekiego ciesli, nie? Wiec by nie byl zarobiony, nie?
— Posluchaj no, Clancy…
— Poszedlby na ryby albo co, nie?
— Clancy, mamy wykuwac nowy jezyk w tych dzikich pustkowiach…
— Pewnie ktos musialby mu pomoc, zeby zalozyc przynete, ale…
— Clancy, moze bys tak sie zamknal i poszedl po konie?
Dwadziescia minut zajelo im odtoczenie na bok dostatecznej liczby glazow. Piec minut pozniej wrocil Clancy.
— Nie mozemy znalezc tego malego drania, szefie. A zagladalismy pod wszystkie inne.
— Przeciez nie mogl nas ominac!
— Mogl, szefie. Widziales, jak zasuwa po tych urwiskach. Pewnie jest juz o cale mile stad. Chcesz, zebym pojechal za tym gosciem?
Wyrzut zastanowil sie chwile i splunal.
— Nie, mamy zrebaka. Jest wart tego szmalu.
Spojrzal w zadumie w glab kanionu.
— Dobrze sie czujesz, szefie?
— Clancy, kiedy wrocimy na farme, skoczysz do miasta, zajrzysz do hotelu Sielanka i przywieziesz wszystkie korki, jakie maja. Jasne?
— Myslisz, szefie, ze to zadziala? Bo on byl dziwak jak…
Spojrzenie szefa kazalo Clancy’emu urwac w pol zdania.
— No, niezly byl z niego dziwak — dokonczyl.