rytmicznego wrzasku bolu, pelnego cierpienia i rozpaczy; budzil mrowienie w zebach swiata.
Rincewind ostroznie wysunal glowe ponad krzakiem.
Wiatrak obracal sie na wietrze, kierujac w te i tamta strone, kiedy przypadkowe podmuchy uderzaly w jego pletwe ogonowa.
Rincewind widzial juz wiecej takich, rozrzuconych po okolicy. Myslal wtedy: Skoro cala woda jest pod ziemia, to calkiem niezly pomysl…
U podstawy wiatraka krecilo sie stadko owiec. Kiedy podchodzil, nie rozbiegly sie, ale obserwowaly go czujnie. Po chwili zrozumial dlaczego — koryto pod pompa bylo puste. Wiatrak krecil sie, wydajac swe zalosne zgrzyty, ale z rury nie ciekla woda.
Spragnione owce patrzyly na Rincewinda z nadzieja.
— Eee… Czego sie na mnie gapicie? — burknal. — Jestem magiem, a my, magowie, nie jestesmy specjalistami od maszyn.
Nie, ale powinnismy byc specjalistami od magii, odezwal sie oskarzycielski glos w jego umysle.
— Sprawdze, moze cos sie obluzowalo — mruknal. — Albo co…
Ponaglany wyczekujacymi spojrzeniami owiec, wspial sie na rozklekotana wieze, usilujac wygladac fachowo. Wydawalo sie, ze wszystko jest na miejscu, tyle ze mechaniczny jek rozbrzmiewal glosniej.
— Nie widze…
Wewnatrz konstrukcji peklo nagle cos udreczonego poza granice wytrzymalosci. Zadygotala, a wiatrak zawirowal swobodnie, ciagnac odlamany pret, ktory z kazdym obrotem osi tlukl wsciekle w obudowe.
Rincewind na wpol spadl, na wpol zesliznal sie na ziemie.
— Wyglada to na jakas usterke techniczna — wymamrotal. Kawal kutego zelastwa uderzyl w piasek u jego stop. — Chyba powinien sie tym zajac wykwalifikowany rzemieslnik. Jesli ja zaczne tu grzebac, na pewno uniewaznia gwarancje…
Trzaski z gory sprawily, ze zanurkowal pod pierwsza dogodna oslone, ktora okazala sie dosc zaskoczona owca. Kiedy halas ucichl, wiatrak toczyl sie przez zarosla. Co do reszty, jesli wewnatrz byly wczesniej jakies czesci nadajace sie do obslugi przez uzytkownika, to bardzo wyraznie juz tam nie pozostaly.
Rincewind zdjal kapelusz, by otrzec czolo, ale nie byl dostatecznie szybki. Rozowy jezyk przejechal mu po twarzy jak wilgotny papier scierny.
— Aj! O rety! Rzeczywiscie chce wam sie pic, co? — Wcisnal kapelusz az na uszy, na wszelki wypadek. — Szczerze mowiac, i ja bym cos lyknal…
Odepchnal na bok kilka owiec i znalazl odlamany kawalek wiatraka.
Brnac z niejakim wysilkiem przez mase milczacych cial, dotarl do miejsca nieco nizej polozonego niz okoliczne zarosla, gdzie roslo kilka drzew o lisciach wygladajacych odrobine bardziej swiezo niz u pozostalych.
— Aj! Orr-ty! — cwierkaly dookola ptaki.
Dwie, najwyzej trzy stopy powinny wystarczyc, pomyslal, odrzucajac na bok czerwona ziemie. Wlasciwie to niezwykle — ta woda pod ziemia w miejscu, gdzie nigdy nie pada. Caly ten kontynent chyba unosi sie na wodzie.
Na glebokosci trzech stop grunt byl zaledwie wilgotny. Rincewind westchnal i kopal dalej.
Stal juz w wykopie siegajacym mu piersi, kiedy pierwsza struzka przesaczyla mu sie miedzy palcami nog. Owce walczyly o dostep do mokrej ziemi, ktora wyrzucal na powierzchnie. Gdy patrzyl, kaluza wsiakla bez sladu.
— Hej, ty! Wracaj!
— Hajty wrrraca! — wrzasnely papuzki w zaroslach.
— Zamknijcie sie!
— Zamkijesie! Kto tu jess siczny ptaszkiem?
Zaimprowizowana lopata wyrzucal ziemie, probujac dogonic uciekajaca wode. Przescignal ja pare cali glebiej. Machal dalej, az siegala mu do kolan, przeciagnal kapelusz przez blotnista ciecz, wygramolil sie z dolu i pobiegl, kapiac na ziemie. Po chwili oproznil kapelusz do koryta.
Owce stloczyly sie wokol, walczac w milczeniu o dojscie do warstewki wilgoci.
Rincewind nalal jeszcze dwa kapelusze, a potem woda zniknela.
Z polamanego wiatraka wyrwal drabine, wrzucil ja do dziury i sam skoczyl za nia. Wilgotna ziemia wylatywala w gore, gdy kopal zawziecie, a kazda mokra gruda, gdy tylko uderzyla o grunt, sciagala stada much i ptaszkow.
Udalo mu sie przeniesc jeszcze kilkanascie kapeluszy, nim dol siegnal glebiej niz drabina. Przez ten czas do wodopoju przywedrowaly rowniez krowy i zza glow nie bylo juz widac wody. Dzwiek brzmial tak, jakby slomka badala resztki najwiekszego koktajlu mlecznego swiata.
Rincewind po raz ostatni zajrzal do dziury i wlasnie wtedy zniknela ostatnia kropla.
— Dziwny kraj — mruknal pod nosem.
Podszedl do miejsca, gdzie w skapym cieniu krzaka czekal Sniezek.
— Nie chce ci sie pic? — zapytal.
Sniezek parsknal i potrzasnal grzywa.
— No tak… Moze masz w sobie cos z wielblada. Na pewno nie jestes calkiem koniem, to oczywiste.
Sniezek przesunal sie w bok i przypadkiem nadepnal Rincewindowi na noge.
Kolo poludnia ich trakt przecial sie z innym, o wiele szerszym. Odciski kopyt i koleiny sugerowaly, ze ruch jest tu wiekszy. Ucieszony Rincewind podazyl nim miedzy gesciejszymi kepami drzew, zadowolony z cienia.
Minal nastepny zgrzytajacy wiatrak otoczony przez stadko czekajacych cierpliwie krow.
Dalej znow rosly krzaki, a potem teren wznosil sie ku pradawnym gorom kruszacej sie pomaranczowej skaly.
Przynajmniej maja tu wiatr, pomyslal. Na bogow, czy kropla deszczu to zbyt wiele? Przeciez nie moze nigdy nie padac… Wszedzie pada od czasu do czasu. Woda musi najpierw scieknac z nieba, zanim znajdzie sie pod ziemia, prawda?
Zatrzymal sie, bo za soba na szlaku uslyszal tetent licznych kopyt.
Stado koni bez jezdzcow wybieglo zza zakretu w pelnym galopie. Kiedy mijaly Rincewinda, zobaczyl na czele rumaka zbudowanego wedlug najsmuklejszych linii, jakie w zyciu ogladal, rumaka poruszajacego sie tak, jak gdyby mial specjalna umowe z grawitacja. Stado rozdzielilo sie i ominelo Rincewinda, jakby byl glazem w strumieniu. A potem byly juz tylko cichnacym w chmurze kurzu tetentem.
Sniezek rozdal nozdrza. Kolysanie zwiekszylo czestotliwosc, kiedy przyspieszyl kroku.
— Ach, tak? — zapytal Rincewind. — Nic z tego, koles. Nie mozesz sie bawic z duzymi chlopcami. Nie ma zmartwienia.
Chmura ledwie zdazyla opasc, kiedy z tylu znowu rozlegl sie tetent i zza luku wypadla grupa jezdzcow. Przejechali obok, nie zwracajac na Rincewinda uwagi. Zwolnil tylko ostatni z nich.
— Widziales, koles, jak przejezdza tedy kupa koni?
— Tak, koles. Nie ma zmartwienia, nie ma zmartwienia, nie ma zmartwienia.
— Prowadzil je taki duzy brazowy zrebak?
— Tak, koles. Nie ma zmartwienia, nie ma zmartwienia.
— Stary Wyrzut obiecuje, ze zaplaci sto golcow temu, kto je zlapie. Ale nie ma szans, przed nami same kaniony!
— Nie ma zmartwienia.
— Na czym to jedziesz? Na desce do prasowania?
— Ehm, przepraszam bardzo… — zaczal Rincewind, gdy jego rozmowca znow ruszyl w poscig. — Czy to wlasciwa droga do Ros…?
Pyl klebil sie nad traktem.
— Co sie stalo z powszechnie znana iksjanska goscinnoscia i uczynnoscia, co?! — wykrzyknal Rincewind juz w pustke.
Kiedy wjechal miedzy gory, spomiedzy drzew na stokach slyszal krzyki i trzaskanie batow. W pewnym momencie dzikie konie znowu wypadly na szlak, nie zauwazajac go nawet w pedzie, ale tym razem Sniezek zboczyl z drogi i podazyl sladem wylamanych krzakow.
Rincewind nauczyl sie juz, ze szarpanie za wodze prowadzi tylko do bolu ramion. Aby zatrzymac tego