zycie w pieklo na Dysku. Mysl, ze nigdy nie wroci, nawet nie przyszla jej do glowy.
Wiele mysli nigdy nie przychodzilo do glowy pani Whitlow. Juz bardzo dawno temu uznala, ze w ten sposob swiat wydaje sie o wiele milszy.
Miala bardzo uproszczone poglady na obce strony, a przynajmniej te bardziej odlegle niz dom jej siostry w Quirmie, gdzie co roku spedzala tydzien urlopu. Zamieszkiwali je ludzie, ktorych trzeba bylo raczej zalowac, niz potepiac, poniewaz tak naprawde byli jak dzieci[13]. I zachowywali sie jak dzikusy[14]. Z drugiej strony jednak okolica jej sie podobala, bylo cieplo i nic bardzo brzydko nie pachnialo. Zdecydowanie odczuwala dobroczynne efekty, jak sama by to okreslila.
Aby nie precyzowac tego zbyt dokladnie, pani Whitlow zrezygnowala z noszenia gorsetow.
Obiekt, ktory pierwszy prymus uparcie nazywal melonowym statkiem, okazal sie doprawdy imponujacy — co przyznal nawet dziekan.
Pod pokladem znajdowala sie spora przestrzen, ciemna, o zylkowanych scianach, wylozona wypuklymi czarnymi plytami, podobnymi do gigantycznych ziaren slonecznika.
— Lodziowe nasiona — stwierdzil Ridcully. — Pewnie stanowia dobry balast. Pierwszy prymusie, prosze nie jesc scian, jesli mozna…
— Pomyslalem, ze przyda sie wieksza kabina — wyjasnil pierwszy prymus.
— Kabina tak, gabinety nie — rzucil Ridcully i podciagnal sie z powrotem na poklad.
— Ahoj, zaloga! — huknal dziekan, rzucil na poklad kisc bananow i wdrapal sie za nia.
— Calkiem slusznie. Jak sie plywa tym warzywem, dziekanie?
— Och, Myslak Stibbons zna sie na takich sprawach.
— A gdzie on jest?
— Nie poszedl przypadkiem, zeby nazbierac bananow?
Spojrzeli na plaze, gdzie kwestor ukladal stosy wodorostow.
— Wydawal sie troche… zdenerwowany — zauwazyl Ridcully.
— Nie rozumiem czemu.
Ridcully spojrzal na lsniaca w sloncu centralna gore.
— Mam nadzieje, ze nie zrobilby czegos nierozsadnego… — powiedzial.
— Nadrektorze, Myslak Stibbons jest w pelni wyszkolonym magiem! — rzekl dziekan.
— Dziekuje za te zwiezla i stanowcza wypowiedz, dziekanie. — Ridcully zajrzal do kabiny. — Pierwszy prymusie! Idziemy szukac Stibbonsa. Przy okazji przyprowadzimy tez pania Whitlow.
Spod pokladu rozlegl sie rozpaczliwy krzyk.
— Pani Whitlow! Jak moglismy o niej zapomniec?
— W twoim przypadku, prymusie, jedynie dzieki lodowatej kapieli.
Jak na konia, ten poruszal sie wolno. Biegl naprzod spokojnie, w stylu „moglbym tak przez caly dzien”, wyraznie sugerujac, ze kto chcialby zmusic go do szybszego tempa, musialby zepchnac go z urwiska. Szedl dosc dziwnym krokiem, troche szybszym od stepa, ale wolniejszym od klusa. Efektem byly lekkie, rozsynchronizowane bezwladnoscia wstrzasy kazdego organu ciala, co sprawialo, ze wszystko w Rincewindzie odbijalo sie od wszystkiego innego. W dodatku kiedy tylko zapomnial sie na chwile i opuszczal nogi, kon biegl dalej bez niego; musial wtedy wyprzedzac go, stawac jak bramka w krokiecie i czekac, az zwierzak go dogoni.
Jednak Sniezek nie gryzl, nie wierzgal, nie tarzal sie ani nie galopowal po wariacku, ktore to cechy Rincewind kojarzyl dotychczas z konmi. Kiedy zatrzymali sie na noc, zwierzak oddalil sie nieco i zjadl krzak pokryty liscmi o grubosci, zapachu i pozornej jadalnosci linoleum.
Obozowali obok czegos, co — jak Rincewind slyszal — nazywano billybongiem, a co bylo tylko kregiem zdeptanej ziemi z malutka kaluza wody posrodku. Zielone i niebieskie ptaszki siedzialy dookola i cwierkaly radosnie w blasku zachodzacego slonca. Uciekly, gdy Rincewind polozyl sie, by sie napic, i narzekaly na niego glosno z galezi drzew.
Kiedy usiadl, jeden z nich wyladowal mu na palcu.
— Kto tu jest slicznym ptaszkiem? — spytal Rincewind.
Cwierkania ucichly. Na galeziach ptaki spogladaly po sobie ze zdziwieniem. W ich malych lebkach nie bylo zbyt wiele miejsca na nowe idee, ale jedna wlasnie sie pojawila.
Slonce z wolna opadlo do horyzontu. Rincewind bardzo ostroznie pogrzebal w sprochnialej klodzie; znalazl kanapke z szynka i talerz parowek koktajlowych.
Na drzewach papuzki faliste zbily sie w stadko. Jedna z nich powiedziala bardzo cicho:
— Kto…
Rincewind sie polozyl. Nawet muchy byly tylko denerwujace. Jakies owady zaczely brzeczec w krzakach. Sniezek podszedl i napil sie z kaluzy z takim odglosem, jaki wydaje uszkodzona pompa ssaca, ktora usiluje poradzic sobie z pechowym zolwiem.
Mimo to bylo bardzo spokojnie.
Rincewind usiadl wyprostowany. Wiedzial, co zaraz sie zdarzy, kiedy wszystko wydaje sie bardzo spokojne.
W mroku wsrod galezi papuzka wymamrotala cicho:
— …sicz’y ptasz…?
Odprezyl sie, ale tylko troche.
— …ss sicznyy paszk…?
Nagle ptaki zamilkly.
Zatrzeszczala galaz.
Spadomis… spadl.
Byl bliskim krewniakiem koali, choc niewiele z tego wynika. W koncu najblizszy krewniak zwyklego slonia ma rozmiar i ksztalt krolika. U spadomisia najbardziej interesujaca cecha jest jego szeroki zad, gruby i miekki, by zmaksymalizowac skutki uderzenia dla ofiary, a zminimalizowac dla misia. Uderzenie zwykle ofiare oglusza, po czym misie moga zebrac sie przy niej i pozywic. Jest to znakomita metoda polowania, gdyz pod innymi wzgledami budowa spadomisiow nie pozwala im raczej na funkcjonowanie w roli groznych drapieznikow. Zatem doprawdy bardzo nieszczesliwym dla siebie zbiegiem okolicznosci ten konkretny spadomis postanowil tej nocy spasc na czlowieka, ktory moglby miec wypisane na czole OFIARA, ale mial takze wypisane na kapeluszu slowo „Maggus”, a co wazniejsze, kapelusz ten byl spiczasty.
Rincewind poderwal sie na nogi i zderzyl z kilkoma drzewami, trzymajac oburacz rondo i usilujac zdjac kapelusz z glowy. Udalo mu sie w koncu i wtedy zobaczyl misia z wyjatkowo oglupiala mina. Strzepnal go natychmiast w krzaki. Wokol rozbrzmiewaly gluche uderzenia, gdy inne spadomisie, zdezorientowane rozwojem wydarzen, spadaly na ziemie i odbijaly sie bezladnie.
Papuzki na drzewach sie przebudzily. Prosty przekaz mial juz dosc czasu, by przebic sie do ich komorek mozgowych, wiec krzyknely:
— Kto tu jesss sicznym taszkiem?
Wirujacy szalenczo spadomis swisnal Rincewindowi przed twarza. Rincewind wrzasnal i pognal do Sniezka, ladujac okrakiem na konskim grzbiecie, a raczej tam, gdzie znalazlby sie ow grzbiet, gdyby kon byl wyzszy. Sniezek poslusznie ruszyl swym nierytmicznym truchtem w ciemnosc. Rincewind spojrzal w dol, zaklal i pobiegl za nim.
Po chwili trzymal sie juz mocno grzywy, a kon sunal jak mala maszyna, zostawiajac z tylu turlajace sie spadomisie. Nie zwalnial, dopoki nie odjechali spory kawalek szlakiem i nie znalezli sie miedzy krzakami nizszymi niz on. Dopiero wtedy Rincewind zsunal sie na ziemie.
Co za przeklety kraj!
W mroku zatrzepotaly skrzydelka i nagle krzak obsiadly male ptaszki.
— Ko tuu jess sliczym paszkiem?
Rincewind machal na nie kapeluszem i wrzeszczal troche, by sie uspokoic. Nie pomagalo. Papuzki wyraznie traktowaly to jak zabawe.
— Spieszajcie! — skrzeczaly.
Rincewind zrezygnowal, kilka razy tupnal w ziemie i sprobowal zasnac.
Obudzil go glosny dzwiek — taki wydawalby pewnie osiol przecinany pila na polowy. Bylo to cos w rodzaju