— …wiec gdybys, szefuniu, byl tu jeszcze…
— Chce sie jak najszybciej dostac do Rospyepsh — oswiadczyl Rincewind.
Daggy wciaz sie usmiechal, ale odwrocil sie i znowu rozpoczal szybka narade z reszta postrzygaczy. Po chwili wrocil.
— …moglibysmy pewnie sprzedac pare rzeczy…
— Wlasciwie to nie zalezy mi na pieniadzach — oznajmil glosno Rincewind. — Pokazcie mi tylko, w ktora strone do Rospyepsh. Nie ma zmartwienia.
— Nie chcesz forsy?
— Nie ma zmartwienia.
Znowu narada. Rincewind doslyszal wygloszona szeptem uwage: „I niech sie stad wynosi, byle zaraz”. Daggy sie odwrocil.
— Mam konia, mozesz go wziac — powiedzial. — Wart jest golca czy dwa.
— Bedzie dobrze. Nie ma zmartwienia.
To byla zadziwiajaca fraza. Praktycznie rzecz biorac, magiczna sama w sobie. Po prostu… sprawiala, ze wszystko stawalo sie lepsze. Rekin odgryzl ci noge? Nie ma zmartwienia. Poparzyla cie meduza? Nie ma zmartwienia! Jestes trupem? Bedzie dobrze, nie ma zmartwienia. Co dziwne, to chyba dzialalo.
— Nie ma zmartwienia — powtorzyl.
— Taki kon na pewno wart jest golca czy dwa — zapewnil jeszcze raz Daggy. — Wlasciwie to kon wyscigowy, jak slag.
Ktos w grupie postrzygaczy parsknal drwiaco.
— Nie ma zmartwienia? — rzucil Rincewind.
Przez chwile Daggy wygladal, jakby rozwazal idee, ze moze kon wart jest wiecej niz piecset golcow, ale Rincewind wciaz jakby sennie trzymal nozyce, wiec zrezygnowal.
— Dojedziesz do Rospyepsh raz-dwa na takim koniu — powiedzial.
— Nie ma zmartwienia!
Kilka minut pozniej nawet dla niedoswiadczonego oka Rincewinda stalo sie jasne, ze choc mozna sie scigac z tym koniem, jednak nie byloby rozsadne sciganie sie na nim z innymi. A przynajmniej z zywymi. Zwierzak byl brunatny, krepy, z wielka strzecha grzywy i kopytami rozmiaru talerzy. Mial najkrotsze nogi, jakie Rincewind w zyciu widzial u czegokolwiek z siodlem. Aby z niego spasc, trzeba by najpierw wykopac dol w ziemi. Wydawal sie idealny. Byl akurat koniem w typie Rincewinda.
— Nie ma zmartwienia — powiedzial Rincewind. — Chociaz… jest jedno male zmartwienie…
Rzucil nozyce. Postrzygacze cofneli sie o krok.
Podszedl do zagrody i przyjrzal sie ziemi zrytej racicami owiec. Potem obejrzal tyl szopy. Przez chwile byl niemal pewien, ze widzi tam zarys sylwetki kangura…
Postrzygacze zblizyli sie do niego ostroznie, kiedy zaczal walic w wyblakle deski i krzyczec:
— Wiem, ze tu jestes!
— Ehm… To jest cos, co nazywamy drewnem — powiedzial Daggy. — Dre-wno — dodal dla ciezko myslacych. — Z niego jest scia-na.
— Widzieliscie, jak kangur wszedl w te sciane? — zapytal Rincewind.
— Nie my, szefie.
— Byl wtedy baranem! — dodal Rincewind. — Znaczy, normalnie jest kangurem, ale moge przysiac, ze zmienil sie w tego barana!
Postrzygacze niepewnie przestepowali z nogi na noge.
— Chyba nie masz zamiaru opowiadac o welnianej kangurce, co? — zapytal jeden bojazliwie.
— Co? A po co komu tutaj kurtki, chocby i z kieszeniami?
— Przynajmniej tyle dobrze — mruknal niski postrzygacz.
— Wiecie, on caly czas to robi — powiedzial Rincewind. — Od razu pomyslalem, ze z tym plakatem piwa jest cos nie tak.
— A moze cos bylo nie tak z samym piwem?
— Nie mam ochoty dluzej znosic tych kangurzych nonsensow. Jade do domu. Gdzie jest kon?
Stal tam, gdzie go zostawili. Rincewind kiwnal na niego palcem.
— I bez gadania! — rozkazal, przerzucajac noge nad grzbietem.
Doprowadzilo to jedynie do tego, ze stal teraz nad koniem. Byl pewien, ze gdzies pod zwisajaca grzywa cos prychnelo.
— Musisz tak jakby oklapnac — poradzil Daggy. — A potem jakby podniesc troche nogi.
Rincewind posluchal. Przypominalo to siedzenie w fotelu.
— Jestes pewien, ze to kon?
— Wygralem go w „dwie do gory” od takiego zioma z Goolalah. Musi byc twardy, bo pochodzi z gor. Specjalnie je hoduja, zeby pewnie chodzily. Mowil, ze nie spadnie z niczego.
Rincewind pokiwal glowa. Kon w sam raz dla niego, nie ma co. Spokojny i niezawodny.
— Ktoredy do Rospyepsh?
Wskazali kierunek.
— Dobrze. Dziekuje. Ruszaj… Jak ten kon ma na imie?
Daggy zastanawial sie przez chwile, nim odpowiedzial.
— Sniezek.
— Dlaczego Sniezek? To dosc dziwne imie dla konia.
— Bo… mialem kiedys psa i nazywal sie Sniezek.
— Pewnie. To ma sens. Sens tutaj, w kazdym razie. Tak mysle. Zatem… Do widzenia.
Postrzygacze patrzyli, jak odjezdza, co przy tempie Sniezka zajelo sporo czasu.
— Musielismy sie go pozbyc — stwierdzil Daggy. — Raz-dwa poslalby nas wszystkich na zasilek.
— Dlaczego mu nie powiedziales o spadomisiach po drodze? — spytal ktorys z zebranych.
— Jest magiem, nie? Sam sie dowie.
— Tak, ale dopiero wtedy, kiedy te dranie spadna mu na glowe.
— Tak najszybciej — uznal Daggy.
— Daggy…
— No?
— Mowiles, ze jak dlugo masz tego konia?
— Od wiekow. Wygralem go od jednego zioma.
— Tak?
— Tak.
— No tak…
— Co jest?
— Tylko ze… Czy zawsze go miales od wiekow pol godziny temu?
Daggy’emu zmarszczki przeciely szerokie czolo. Zdjal kapelusz i przetarl je ramieniem. Popatrzyl na znikajacego konia, potem na szopy, wreszcie na kolegow. Kilka razy zaczynal cos mowic, ale zamykal usta, zanim padlo pierwsze slowo, a potem znow rozgladal sie dookola.
— Do demona, wszyscy przeciez wiecie, ze mam go od wiekow, zgadza sie? — zapytal.
— Zgadza.
— Od wiekow.
— Wygralem od zioma.
— Racja. Tak. Musialo tak byc.
Pani Whitlow siedziala na kamieniu i rozczesywala wlosy. Wlasnie wtedy, kiedy ich potrzebowala, krzew wypuscil kilka galazek z rzedami tepych, gesto ustawionych cierni.
Duza, rozowa i bardzo czysta, odpoczywala nad woda na podobienstwo wzmocnionej syreny. Ptaki spiewaly wsrod drzew. Polyskujace chrzaszcze smigaly tam i z powrotem nad powierzchnia jeziorka.
Gdyby pierwszy prymus byl tu obecny, ktos moglby zeskrobac go i wyniesc w wiadrze.
Pani Whitlow nie czula sie w zaden sposob zagrozona. W koncu magowie krecili sie w poblizu. Odrobine ja martwilo, ze sluzace rozleniwia sie pod jej nieobecnosc, ale mogla cieszyc sie z gory, ze po powrocie zmieni ich