— Dofrze sie czujesz, koles?
Chyba jeszcze nikt na swiecie nie ucieszyl sie tak bardzo na widok krokodyla Krokodyla. Rincewind pozwolil postawic sie na nogi. Wbrew oczekiwaniom, jego reka nie byla sina i trzy razy wieksza niz normalnie.
— Przeklety kangur — wymamrotal i wykorzystal reke do odpedzenia wiecznych much.
— O jakim kangurze mowisz, koles? — zdziwil sie krokodyl, prowadzac go z powrotem do baru.
Rincewind rozejrzal sie. Wokol widzial tylko normalne skladowe miejscowego krajobrazu: suche z wygladu krzaki, czerwona ziemie i miliony krazacych much.
— Tym, z ktorym dopiero co rozmawialem.
— Wlasnie zamiatalem i zofaczylem cie, jak skaczesz i wrzeszczysz — rzekl Krokodyl. — Zadnego kangura nie widzialem.
— Bo to byl pewnie magiczny kangur — stwierdzil ze znuzeniem Rincewind.
— Jasne, magiczny kangur. Nie ma zmartwienia. Moze lepiej ci przyrzadze lekarstwo na za duzo wypitego piwa?
— A jakie to lekarstwo?
— Wiecej piwa.
— To ile wypilem zeszlej nocy?
— Fedzie jakies dwadziescia kufli.
— Nie zartuj, nikt nie jest w stanie nawet zmiescic takiej ilosci!
— No, wiekszej jego czesci wcale w sofie nie trzymales, koles. Nie ma zmartwienia. Lufimy tu kolesiow, ktorzy nie potrafia utrzymac piwa.
W cuchnacym bagnisku Rincewindowego mozgu operator projektora zalozyl rolke numer dwa. Zamigotaly wspomnienia. Rincewind zadrzal.
— Czy ja… spiewalem piosenke? — zapytal.
— Jak slag. Pokazywales reka na plakat piwa Gur i spiewales… — Wielkie szczeki Krokodyla poruszyly sie, gdy usilowal sobie przypomniec. — „Zwiazcie mi tego kangura”. Dofra piosenka.
— A potem…
— Potem straciles caly szmal, fo grales w „dwie do gory” z ekipa postrzygaczy Daggy’ego.
— To jest… Ja… Chodzi o te dwie monety, ktos je podrzuca i trzeba… no, trzeba obstawiac, jak opadna?
— Wlasnie. A ty fez przerwy ofstawiales, ze wcale nie spadna. Mowiles, ze wczesniej czy pozniej tak fedzie. Ale miales niezle przeficia.
— Stracilem wszystkie pieniadze, ktore dostalem od Mada?
— No.
— To czym placilem za swoje piwo?
— Och, kolesie stali w kolejce, zefy ci kupic kufelek. Mowili, ze jestes lepszy niz dzien na wyscigach.
— A potem… bylo cos o owcach… — Rincewind byl teraz naprawde przerazony. — Och, nie!
— O tak. Powiedziales: „Te stare farany, dolara za zrobienie takiemu fryzury? Ja fym takie strzyzonko zalatwil z zamknietymi oczami, nie ma co, nie ma piekielnego zmartwienia dla pol faru, niech to slag, na fogow, niezle to piwo…”.
— O bogowie… Ktos mi przylozyl?
— Nie, koles. Uznali, ze niezly z ciefie gosc, zwlaszcza kiedy sie zalozyles o piecset golcow, ze pofijesz ich fossa w strzyzeniu.
— Nie moglem tego zrobic. Nigdy sie nie zakladam!
— A ja tak i jakbys chcial sie zwinac, nie dalfym ani miedziaka za twoje szanse, Rinso.
— Rinso? — powtorzyl slabym glosem Rincewind. Spojrzal na swoj kufel. — Co w tym jest?
— Twoj koles Mad mowil, ze jestes waznym magiem i zafijasz ludzi, pokazujac ich palcem i wrzeszczac — rzekl Krokodyl. — Chetnie fym cos takiego zofaczyl.
Rincewind rozejrzal sie rozpaczliwie i jego spojrzenie padlo na plakat piwa Gur. Ukazywal pare tych bezsensownych tutejszych drzew, wypalona czerwona ziemie i… nic wiecej.
— E…?
— Co jest? — zdziwil sie Krokodyl.
— Co sie stalo z kangurem? — spytal chrapliwie Rincewind.
— Jakim kangurem?
— Wczoraj w nocy na tym plakacie byl kangur… Byl?
Krokodyl przyjrzal sie plakatowi.
— Lepiej mi idzie na niucha — stwierdzil w koncu. — Ale musze przyznac, ze pachnie, jakfy go nie fylo.
— Dzieje sie tu cos bardzo dziwnego. To bardzo dziwna kraina.
— Mamy opere — poinformowal Krokodyl. — To szycie kulturalne.
— I dziewiecdziesiat trzy slowa na okreslenie wymiotow?
— No, nify… Jestesmy tu ludzmi fardzo… wokalnymi.
— Naprawde postawilem piecset… co to bylo?
— Golcow.
— …golcow, ktorych nie mam?
— No.
— Wiec pewnie mnie zabija, jak przegram, co?
— Nie ma zmartwienia.
— Chcialbym, zeby wszyscy przestali to powtarzac.
Znowu zerknal na plakat.
— Ten kangur wrocil!
Krokodyl odwrocil sie niezgrabnie, podszedl do sciany i obwachal plakat.
— Mozliwe — przyznal ostroznie.
— I patrzy w druga strone!
— Nie przejmuj sie, koles — uspokoil go wyraznie zatroskany Krokodyl Dongo.
Rincewind zadrzal.
— Masz racje — powiedzial. — To ten upal i muchy tak na mnie dzialaja. Na pewno.
Dongo nalal mu kolejne piwo.
— Wiesz, piwo jest dofre na upal — zapewnil. — Ale z muchami juz nic nie moge zrofic.
Rincewind zaczal kiwac glowa, lecz znieruchomial. Po chwili zdjal kapelusz i przyjrzal mu sie krytycznie. Potem pomachal dlonia przed twarza, chwilowo przemieszczajac kilka much. Wreszcie z namyslem popatrzyl na rzad butelek.
— Masz jakis sznurek? — zapytal.
Po kilku eksperymentach i lekkim wstrzasie Dongo wyrazil opinie, ze lepiej bedzie z samymi korkami.
Bagaz byl zagubiony. Zwykle potrafil odnalezc droge z dowolnego punktu w przestrzeni i czasie. Kiedy jednak probowal tego w tej chwili, czul sie jak ktos, kto usiluje zachowac rownowage na dwoch ruchomych chodnikach sunacych w przeciwne strony — po prostu nie mogl sobie poradzic. Wiedzial, ze bardzo dlugo tkwil pod ziemia, ale wiedzial rowniez, ze tkwil pod ziemia jakies piec minut.
Nie mial mozgu jako takiego, chociaz ktos obcy moglby odniesc wrazenie, ze mysli. W rzeczywistosci reagowal tylko, choc w bardzo zlozony sposob, na bodzce otoczenia. Na ogol polegalo to na znalezieniu kogos, zeby go kopnac, tak jak to sie dzieje u wiekszosci istot rozumnych.
W chwili obecnej maszerowal zakurzonym traktem. Od czasu do czasu trzaskal wiekiem na muchy, jednak bez wielkiego entuzjazmu. Powloka z opalu lsnila w blasku slonca.
— Oaaao! Czy nie jest sliczna? Wy dwie, dajcie ja tutaj!
Nie zwrocil uwagi na jaskrawy i kolorowy woz, ktory zatrzymal sie kawalek dalej. Na pewnym poziomie zdawal sobie moze sprawe, ze jacys ludzie wysiedli z niego i mu sie przygladaja. Jednak nie stawial oporu, kiedy najwyrazniej podjeli decyzje, podniesli go i ulozyli na wozie. Nie wiedzial, dokad powinien ruszyc, a ze nie wiedzial takze, dokad zmierza ten woz, istniala szansa, ze dostarczy go na miejsce.
Kiedy znalazl sie wewnatrz, odczekal dobra chwile, po czym zbadal otoczenie. Znalazl sie obok licznych