chrzaszcza w rekach boga wlasnie to zrobila.
— Co? — zdumial sie Myslak. — To chyba sporo klopotow tylko po to, zeby uzyskac gnoj…
— Obawiam sie, ze tak wlasnie dziala ekologia.
— Nie, nie, to przeciez nie moze byc prawda. A co z wyzszymi formami zycia?
— Wyzszymi? — zdziwil sie bog. — Masz na mysli… ptaki?
— Nie, chodzi mi… — Myslak zawahal sie. Bog wydawal sie zadziwiajaco niezainteresowany magami, moze z powodu ich braku podobienstwa do chrzaszczy, i Myslak dostrzegal juz przed soba rozmaite teologiczne nieprzyjemnosci. — Takie jak… malpy — dokonczyl.
— Malpy? Tak, bardzo zabawne, przyznaje, i oczywiscie chrzaszcze musza miec jakies rozrywki, ale… — Bog spojrzal na niego i nagle niebianskie swiatlo zaswitalo mu w glowie. — Ojej, nie sadzisz chyba, ze one sa celem tego calego interesu, co?
— Zakladalem wlasciwie…
— Cos takiego… Celem calego interesu jest to, zeby calym interesem byc. Chociaz… — Pociagnal nosem. — Jesli uda sie zalatwic to samymi chrzaszczami, nie bede sie skarzyl.
— Ale przeciez z pewnoscia celem… To znaczy, czy nie byloby przyjemnie, gdyby w efekcie pojawilo sie jakies stworzenie, ktore zacznie o wszechswiecie… myslec?
— Bez przesady. Nie chce, zeby cokolwiek w tym wszystkim grzebalo — oznajmil cierpko bog. — Moge cie zapewnic, ze jest tu wystarczajaco wiele lat i szwow, by jakis madrala nie wyszukiwal nastepnych. Nie, bogowie z kontynentow tyle przynajmniej dobrze wymyslili. Inteligencja jest jak nogi: masz za duzo, to sie potkniesz. Moim zdaniem szesc jest mniej wiecej odpowiednia liczba.
— Ale przeciez w ostatecznym rozrachunku jedna istota moglaby…
Bog wypuscil z reki swoj najnowszy twor. Zielony chrzaszcz wzlecial w gore i brzeczac, przefrunal wzdluz niezliczonych rzedow chrzaszczy, by zajac miejsce miedzy dwoma prawie — choc niecalkowicie — identycznymi.
— Doszedles do tego jednak, co? No coz, wlasciwie masz racje. Widze, ze posiadasz calkiem sprawny mozg… A niech to!
Cos zalsnilo w powietrzu i obok boga pojawil sie ptak. Byl wyraznie zywy, ale zupelnie nieruchomy, jakby utrwalony w locie. Wokol niego migotal blekitny blask.
Bog westchnal, siegnal do kieszeni i wyjal najbardziej skomplikowane narzedzie, jakie Myslak w zyciu ogladal. Elementy, ktore dalo sie zobaczyc, sugerowaly, ze sa tez inne, jeszcze dziwniejsze, ktorych nie widac. Prawdopodobnie tym lepiej.
— Jednakze… — Bog odcial ptakowi dziob; blekitna aureola natychmiast zamknela sie nad otworem. — Jednakze, jesli mam sie zajac czyms naprawde powaznym, musze jakos zorganizowac to wszystko. A ostatnio ciagle sie mecze z dziobami…
— Rozumiem, ze te lodziowe rosliny…
— Wielkie dzioby, krotkie dziobki, dzioby do wydlubywania robakow z kory, dzioby do rozlupywania orzechow, dzioby do jedzenia owocow… Powinny same ewoluowac. Przeciez o to w tym wszystkim chodzi. Nie moze byc tak, ze bez przerwy musze sam cos naprawiac.
Bog machnal reka i obok niego pojawilo sie cos w rodzaju gabloty z ptasimi dziobami. Wybral jeden — wedlug Myslaka zupelnie podobny do tego, ktory przed chwila usunal — i za pomoca swojego narzedzia umocowal do wiszacego nieruchomo ptaka. Blekitne lsnienie objelo dziob na chwile, a potem ptak zniknal. W chwili, kiedy znikal, Myslak mial wrazenie, ze dostrzega, jak skrzydla zaczynaja sie poruszac.
I w tej wlasnie chwili zrozumial, ze mimo wyraznej obsesji boga na punkcie chrzaszczy, tu zawsze chcial trafic. Tutaj, na pierwsza linie szpicy postepu zaawansowanej nauki.
Zostal magiem, bo wydawalo mu sie, ze magowie wiedza, jak dziala wszechswiat. Tymczasem Niewidoczny Uniwersytet okazal sie duszny i zacofany.
Wezmy chocby te historie z oswojona blyskawica. Dalo sie wykazac, ze to dziala. Przeciez sprawil, ze kwestorowi wlosy stanely deba, a iskry strzelaly z palcow, choc uzyl tylko jednego kota i paru bursztynowych pretow. Jego absolutnie rozsadny plan wykorzystania kilku tysiecy kotow przywiazanych do wielkiego kola, ktore by wirowalo, muskajac setki pretow, zostal odrzucony ze smiesznego powodu, ze takie urzadzenie bedzie zbyt halasliwe. Starannie opracowany program rozszczepienia thaumu, co by zagwarantowalo niewyczerpane zrodlo taniej i czystej magii, trafil na polke, poniewaz calkiem bezsensownie uznano, ze wprowadzi niepotrzebny balagan. I to nawet kiedy przedstawil obliczenia dowodzace, ze szansa, by caly proces calkowicie zniszczyl swiat, nie jest wieksza niz prawdopodobienstwo najechania przez powoz przy przechodzeniu ulicy. To naprawde nie jego wina, ze powiedzial to akurat wtedy, gdy przed uniwersytetem zderzylo sie naraz szesc wozow.
Tutaj dostrzegl mozliwosc dzialania, ktore mialo sens. Poza tym mial wrazenie, ze widzi, w ktorym miejscu bog sie myli.
— Bardzo przepraszam — odezwal sie. — Czy nie potrzebuje pan asystenta?
— Szczerze powiem, ze wszystko to zaczyna sie rozlazic — mowil bog, ktory w konkurencji niesluchania dorownywal klasa magom. — I po prawdzie doszedlem juz do etapu, kiedy przydalby mi sie…
— Alez to niezwykle miejsce!
Myslak przewrocil oczami. Jedno dalo sie powiedziec o magach: kiedy trafiali w jakies miejsce, ktore bylo naprawde niezwykle, informowali o tym. Glosno.
— O… — Bog obejrzal sie. — To reszta twojego… roju, tak?
— Pojde tam i ich powstrzymam — zaproponowal Myslak. Magowie rozbiegli sie jak mali chlopcy w salonie gier, gotowi wszystko naciskac w nadziei, ze gdzies pozostala jeszcze darmowa gra. — Oni dzgaja palcami rozne rzeczy, dopiero potem pytaja: „A co to robi?”.
— Nie pytaja, co dana rzecz robi, zanim ja dzgna?
— Nie; uwazaja, ze nigdy sie nie dowiedza, jesli czegos nie dzgna.
— Wiec po co pytaja?
— Po prostu tacy sa. Albo nadgryzaja cos i potem z pelnymi ustami mowia: „Ciekawe, czy jest trujace”. A wie pan, co naprawde doprowadza do szalu? Ze nigdy nie jest.
— Dziwne. Drwienie z niebezpieczenstwa nie jest dobra strategia przetrwania.
— Och, oni nie drwia — zapewnil ponuro Myslak. — Oni mowia na przyklad: „To ma byc niebezpieczne? Nie ma porownania z niebezpieczenstwami, jakie spotykalismy za mlodu, co, pierwszy prymusie, prawda? Pamietacie, kiedy stary Okniarz McPlunder…”.
Wzruszyl ramionami.
— Kiedy stary Okniarz McPlunder co? — zainteresowal sie bog.
— Nie wiem! Czasami podejrzewam, ze wymyslaja te imiona! Dziekanie, naprawde nie powinien pan tego robic!
Dziekan odwrocil sie od rekina, ktorego zeby ogladal.
— Czemu nie, Stibbons? — zapytal.
Szczeki za nim zatrzasnely sie gwaltownie.
W rozcietym sloniu widoczne byly tylko nogi nadrektora Ridcully’ego. Z wnetrza wieloryba dochodzily zduszone odglosy, brzmiace zupelnie tak, jakby wykladowca run wspolczesnych mowil: „Patrzcie, co sie stanie, kiedy przekrece ten kawalek… Widzicie, to fioletowe cos sie kiwa”.
— Niezwykle dzielo — pochwalil Ridcully, wynurzajac sie ze slonia. — Bardzo dobre kola. Powiedz, malujesz czesci przed zlozeniem?
— To nie jest zestaw do skladania, nadrektorze. — Myslak wyjal mu z dloni nerke i wcisnal ja z powrotem do wnetrza. — To prawdziwy slon w stadium konstrukcji.
— Aha…
— Jest tworzony, nadrektorze — dodal Myslak, gdyz Ridcully chyba nie zrozumial. — A to niezwykle.
— Aha. A jak sa robione normalnie?
— Przez inne slonie.
— Ach. No tak…
— Naprawde? Przez slonie? — zdziwil sie bog. — Ale jak? Te traby sa bardzo gietkie, musze sie pochwalic, ale nie nadaja sie do subtelnych czynnosci.
— Alez nie sa robione w taki sposob, prosze pana. To oczywiste. Raczej poprzez… no wie pan… seks. — Myslak poczul, ze zaczyna sie rumienic.