— Dziwak, to fakt… Ale i madrala. Muchy na nim nie siadaly.
Za nimi, w chaosie glazow i suchych krzakow na koncu wawozu, rysunek malego konia zmienil sie w rysunek kangura, a potem rozplynal na skale.
Najgorsze przy wsciekaniu sie na Mustruma Ridcully’ego bylo to, ze on wcale tego nie zauwazal. Magowie, kiedy napotykali jakies niebezpieczenstwo, natychmiast zatrzymywali sie i klocili miedzy soba, z jakim dokladnie typem niebezpieczenstwa maja do czynienia. Zanim wszyscy w grupie wreszcie zrozumieli, stawalo sie ono albo niebezpieczenstwem, w ktorym mozliwe wyjscia sa tak bardzo wyraznie oczywiste, ze czlowiek natychmiast probuje jednego z nich lub ginie, albo tez nudzilo sie i odchodzilo sobie. Nawet niebezpieczenstwo ma swoja dume.
Za chlopiecych lat Myslak wyobrazal sobie magow jako poteznych polbogow, zdolnych skinieniem palca przemienic swiat. Potem urosl i odkryl, ze sa nuzacymi staruszkami, martwiacymi sie o stan wlasnych stop, i nawet jesli przypadkiem staneli na pierwszej linii, klocili sie o wszystko, takze o pochodzenie frazy „stac na pierwszej linii”.
Nigdy nie przyszlo mu do glowy, ze ewolucja dziala na wiele sposobow. Na scianach starych budynkow wciaz byly widoczne glebokie blizny swiadczace o tym, co sie dzieje, kiedy pojawia sie ten drugi typ magow.
Nogi niosly go, niemal bez udzialu swiadomosci, wijaca sie lekko sciezka na zboczu gory. Dziwne stworzenia zerkaly na niego z poszycia po obu stronach. Niektore przypominaly…
Magowie mysla w terminach z ksiazek i teraz wlasnie jedna wypelzla z regalow pamieci Myslaka. Dostal ja w prezencie, kiedy byl maly. I wciaz jeszcze mial ja gdzies, zapakowana w tekturowe pudlo[15].
Skladala sie z mnostwa nieduzych kart na spiralnym grzbiecie. Na kazdej z nich namalowano glowe, tulow albo ogon jakiegos zwierzecia. Ktos dostatecznie znudzony mogl tasowac je i przekladac, tak ze otrzymywal — powiedzmy — stworzenie z glowa konia, tulowiem chrzaszcza i rybim ogonem. Okladka obiecywala „godziny dobrej zabawy”, chociaz po pierwszych trzech minutach czlowiek zaczynal sie zastanawiac, kto potrafi ciagnac te zabawe godzinami. I czy mozliwie lagodne uduszenie go juz teraz nie zaoszczedzi w przyszlych latach wielu klopotow Wydzialowi Zabojstw Seryjnych. Myslak jednak bawil sie godzinami.
Niektore ze stwo… z tych rzeczy w poszyciu wygladaly wlasnie tak, jak wyjete ze stronic tamtej ksiazki. Byly ptaki z dziobami dlugimi jak cale ich cialo. Byly pajaki wielkosci dloni. Tu i tam powietrze migotalo jak woda. Opieralo sie delikatnie, kiedy Myslak probowal przez nie przejsc, a potem go przepuszczalo, ale ptaki i owady jakos nie mialy ochoty leciec jego sladem.
I wszedzie widzial chrzaszcze.
W koncu sciezka lagodnymi zakosami dotarla na sam szczyt. Byla tam malutka dolinka, tuz pod wierzcholkiem. Na jej przeciwnym koncu otwieralo sie szerokie wejscie do jaskini, rozjasnione padajacym z wnetrza blekitnym swiatlem.
Duzy chrzaszcz zabrzeczal Myslakowi kolo ucha.
Otwor prowadzil do wielkiej komory wypelnionej mglistym blekitnym oparem. Pojawialy sie w nim sugestie cieni. Byly tez dzwieki: gwizdy, ciche zgrzyty, czasem jakies stuki czy brzeki swiadczace o tym, ze gdzies we mgle wre praca.
Myslak strzepnal chrzaszcza, ktory wyladowal mu na policzku, i przyjrzal sie obiektowi przed soba.
Byla to przednia polowa slonia.
Druga polowa slonia, wbrew wszelkiemu prawdopodobienstwu zachowujaca rownowage na dwoch tylnych nogach, stala o kilka sazni dalej. Miedzy nimi byla… reszta slonia.
Myslak Stibbons zawsze sadzil, ze jesli rozciac slonia na polowy i wybrac z niego srodek, otrzyma sie… no, balagan. Tylko ze tutaj nie dostrzegl zadnego balaganu. Rozowe i fioletowe rurki rozwijaly sie rowno na warsztacie. Niska drabinka prowadzila do kolejnej zlozonej plataniny rurek i pokaznych organow. Odnosilo sie ogolne wrazenie, ze trwa tu metodyczna praca. Nie byla to groza slonia po wybuchowej smierci — to byl slon na etapie konstrukcji.
Male obloczki swiatla splynely spiralami ze wszystkich zakatkow groty, zawirowaly przez chwile i zmienily sie w boga ewolucji, ktory stal na drabinie.
Zamrugal na widok Myslaka.
— Ach, to ty — powiedzial. — Jedna ze spiczastych istot. Mozesz mi powiedziec, co sie dzieje, kiedy robie tak?
Siegnal do wnetrza przestronnych glebi przedniej polowy. Uszy slonia sie poruszyly.
— Uszy machaja… — pisnal Myslak.
Bog wynurzyl sie rozpromieniony.
— Niewiarygodne, jak trudno osiagnac taki efekt — wyznal. — A ogolnie… Co o nim sadzisz?
Myslak przelknal sline.
— Jest… bardzo dobry — wykrztusil.
Odstapil o krok, wpadl na cos, odwrocil sie i spojrzal w rozwarta paszcze wielkiego rekina umocowanego w kolejnym… no coz, musial o tym myslec jako czyms w rodzaju biologicznego rusztowania.
Rekin przewrocil okiem w jego strone. Kawalek dalej skladany byl o wiele wiekszy wieloryb.
— Naprawde dobry, prawda? — ucieszyl sie bog.
Myslak usilowal sie skupic na sloniu.
— Chociaz… — zaczal.
— Tak?
— Czy jest pan calkiem pewien co do kolek?
Bog sie zaniepokoil.
— Myslisz, ze sa za male? Nie calkiem odpowiednie dla veldtu?
— No, raczej nie…
— Wiesz, bardzo trudno jest zaprojektowac organiczne kolo — wyjasnil bog z wyrzutem. — To male arcydziela.
— A nie wydaje sie panu, ze ruszanie nogami byloby prostsze?
— Och, do niczego bysmy nie doszli, gdybym tylko kopiowal wczesniejsze pomysly. Dywersyfikuj i wypelniaj wszystkie nisze, oto klucz do sukcesu.
— Ale czy lezenie na boku w jamie z blotem, z kolami krecacymi sie w powietrzu, to az tak wazna nisza? — spytal Myslak.
Bog popatrzyl na niego, a potem przyjrzal sie smetnie na wpol ukonczonemu sloniowi.
— Moze gdybym dal wieksze opony? — spytal z nadzieja, ale glosem zupelnie nadziei pozbawionym.
— Nie wydaje mi sie.
— Coz, pewnie masz racje. — Dlonie malego boga zadrzaly. — Sam nie wiem. Staram sie dywersyfikowac, ale czasami to niezmiernie trudne…
Nagle przebiegl przez zastawiona jaskinie w strone wielkich wrot na drugim koncu. Otworzyl je.
— Przepraszam, ale po prostu musze jakiegos zrobic — wyjasnil. — Uspokajaja mnie, wiesz…
Myslak podazyl za nim. Grota za wrotami byla o wiele wieksza i jaskrawo oswietlona. W powietrzu pelno bylo nieduzych, blyszczacych przedmiotow unoszacych sie milionami jak paciorki na niewidzialnych nitkach.
— Chrzaszcze? — zdziwil sie Myslak.
— Nie ma to jak chrzaszcz na depresje — odparl bog. Stanal przy duzym metalowym biurku, zaczal nerwowo otwierac szuflady i wyciagac pudelka. — Mozesz mi podac to pudlo czulkow? Stoi tam na polce. Tak, nic lepiej od chrzaszcza nie poprawia nastroju. Czasami mysle sobie, ze tylko o to w tym wszystkim chodzi.
— Jakim wszystkim?
Bog szerokim gestem machnal reka.
— Wszystkim — wyjasnil z satysfakcja. — W calym tym swiecie. Drzewa, trawa, kwiaty… Jak myslisz, po co powstaly?
— No, nie sadzilem, ze dla chrzaszczy — zapewnil Myslak. — A co z takim, no… z takim sloniem, na przyklad?
Bog trzymal juz w dloni na wpol wykonczonego chrzaszcza. Byl zielony.
— Gnoj — oznajmil tryumfalnie.
Zadna glowa przykrecana do ciala nie powinna wydawac dzwieku korka wciskanego do butelki, ale glowa