— Tak. Prawde mowiac, to zamykali go wlasnie w tej celi. I zawsze uciekal. Nikt nie wie jak, bo jest tu wsciekle porzadny zamek, a on nie rozgial zadnych pretow. Mawial, ze nie zbudowali jeszcze wiezienia, ktore by go moglo zatrzymac.
— Chudy byl, prawda?
— Nie.
— W takim razie mial klucz albo cos podobnego.
— Nie. Musze juz isc, koles. Aha, cos jeszcze sobie przypomnialem. Jak myslisz, czy twojego ducha da sie uslyszec, kiedy ludzie beda przejezdzac kolo tego billybongu, czy raczej nie?
— Co?
— Pasowaloby, gdyby sie dalo. Wyszlaby swietna ostatnia zwrotka. Rewelacyjna.
— Nie wiem!
— No to… Napisze, ze tak, dobrze? Nikt przeciez nie bedzie tam jechal, zeby sprawdzic.
— W takim razie nie chcialbym ci utrudniac.
— Bonza. Arkusze z ta piosenka zdaza wydrukowac jeszcze na egzekucje, nie musisz sie martwic.
— Nie bede.
Rincewind opuscil glowe. Blaszany Ned, akurat… To byl taki dowcip, od razu poznal. Wlasciwie to raczej tortura — mowic mu, ze ktokolwiek zdolal uciec z takiej celi. Chcieli, zeby biegal w kolko, szarpal za kraty i co tam jeszcze, ale nawet on widzial, ze kraty sa dobrze osadzone i bardzo ciezkie, a zamek wiekszy od jego glowy.
Lezal na pryczy, kiedy znowu pojawil sie dozorca.
Towarzyszylo mu dwoch mezczyzn. Rincewind byl wlasciwie pewien, ze nie zyly tu nigdy zadne trolle, bo prawdopodobnie byloby dla nich za goraco, a zreszta nie starczyloby miejsca na drewnie wyrzucanym przez fale, obok tych wszystkich wielbladow i w ogole. Ale ci dwaj mieli potezna budowe ludzi, ktorzy zajmuja stanowiska, gdzie sprawdzanie kwalifikacji wymaga odpowiedzi na pytanie „Jak sie nazywasz?”, a oni przechodza z duzym trudem za trzecim podejsciem.
Dozorca mial szeroki usmiech i trzymal tace.
— Przynioslem ci zarcie — oznajmil.
— Nic wam nie powiem, chocbyscie nie wiem jak czesto mnie karmili — ostrzegl Rincewind.
— Bedzie ci smakowac — zachecil dozorca, podsuwajac mu tace. Stala na niej miska przykryta scierka. — Przygotowalem specjalnie dla ciebie. To miejscowa specjalnosc, koles.
— Mowiles chyba, ze najlepiej ci wychodzi chleb i woda.
— No, niby… Ale sprobowalem tego, mimo wszystko…
Rincewind obserwowal podejrzliwie, jak dozorca unosi scierke[16] .
Wygladalo dosc niewinnie, ale one czesto tak wygladaja. Wlasciwie to wygladalo…
— Zupa z zielonego groszku? — upewnil sie.
— Tak.
— Roslina straczkowa? Takie kulki w strakach?
— Tak.
— Pomyslalem, ze lepiej od razu sprawdze.
— Nie ma zmartwienia.
Rincewind przyjrzal sie nierownej zielonej powierzchni. Czy to mozliwe, zeby ktos wymyslil miejscowa specjalnosc nadajaca sie do jedzenia?
I wtedy cos unioslo sie z glebiny. Rincewindowi zdawalo sie przez moment, ze to bardzo maly rekin. Wyskoczylo na powierzchnie, po czym znow opadlo, a zupa przelewala sie nad tym.
— Co to bylo?
— Plywajacy pasztecik — wyjasnil dozorca. — Pasztecik z miesem plywajacy w zupie. Najlepsza kolacja na swiecie, koles.
— Ach, kolacja… — Rincewind zrozumial nagle. — To jedna z tych nocnych, postbarowych potraw, tak? A jakie mieso jest w srodku? Zreszta nie, zapomnij, ze pytalem, to bylo glupie pytanie. Znam takie jedzenie. Jesli ktos musi pytac, jakie mieso jest w srodku, to znaczy, ze jest za trzezwy. Probowales kiedy spaghetti z budyniem?
— Mozna posypac je kokosem?
— Chyba tak.
— Dzieki, koles. Na pewno sprobuje — obiecal dozorca. — I mam tez dla ciebie inne dobre wiesci.
— Wypuszczacie mnie?
— Nie, tego bys chyba nie chcial, taki twardziel jak ty. Nie, ci tutaj Greg i Vince przyjda potem i zakuja cie w lancuchy.
Odsunal sie. Dwaj ludzie o posturze murow obronnych trzymali kawal lancucha, kajdany i nieduza, ale bardzo, bardzo ciezka z wygladu kule.
Rincewind westchnal. Jedne drzwi sie zamykaja, pomyslal, a zaraz nastepne sie zatrzaskuja.
— To dobrze, tak?
— Pewno. Jak nic zarobisz na tym dodatkowa zwrotke. Nikogo jeszcze nie wieszali w lancuchach… oprocz Blaszanego Neda.
— Myslalem, ze nie ma takiej wieziennej celi, ktora by go zatrzymala…
— Och, umial sie z nich wydostac. Tyle ze nie umial za daleko uciec.
Rincewind spojrzal na zelazna kule.
— O bogowie…
— Vince chcialby wiedziec, ile wazysz, bo musi dodac lancuchy do twojego ciezaru, zeby prawidlowo obliczyc wysokosc — dodal dozorca.
— Czy to wazne? — spytal glucho Rincewind. — Przeciez i tak umre, prawda?
— Tak, z tym nie ma zmartwienia, ale jakby co pomylil, rozumiesz, to albo skonczysz z szyja dluga na szesc stop, albo… usmiejesz sie… glowa wystrzeli ci jak korek z flaszki.
— No swietnie.
— Z Willym Wesolkiem tak bylo. Musielismy szukac jej po dachach przez cale popo.
— Rewelacja. Cale popo, tak? Ale ze mna nie bedzie takich klopotow. Kiedy beda mnie wieszac, ja bede calkiem gdzie indziej.
— To mi sie podoba! — zawolal radosnie dozorca i jowialnie szturchnal go w lokiec. — Nie odpuszczasz do konca, co?
Mount Vince zahuczala.
— Vince mowi, ze bylby zaszczycony, gdybys zechcial napluc mu w twarz, kiedy zalozy ci petle na szyje — ciagnal dozorca. — Mialby co opowiadac wnukom…
— Idzcie juz sobie! — krzyknal Rincewind.
— Ha, pewnie trzeba ci troche czasu na zaplanowanie ucieczki — domyslil sie dozorca. — Nie ma zmartwienia. W takim razie zostawiamy cie samego.
— Dziekuje.
— Mniej wiecej do piatej rano.
— Dobrze — zgodzil sie ponuro Rincewind.
— Jakies zyczenia co do ostatniego sniadania?
— Cos, czego przygotowanie trwa bardzo, ale naprawde bardzo dlugo.
— Oto godna postawa!
— Idzcie stad!
— Nie ma zmartwienia.
Wyszli, jednak dozorca wrocil po chwili, jakby cos sobie przypomnial.
— Jeszcze cos powinienes wiedziec o wieszaniu — powiedzial. — Moze uprzyjemnic ci noc.
— Tak?
— Mamy tu taka specjalna, humanitarna tradycje. Jesli zapadnia szubienicy zatnie sie trzy razy…
— Tak?
— Dziwnie to moze brzmi, ale zdarzylo sie raz czy dwa. Uwierz albo nie…
Cienki zielony ped wyrosl na poczernialych konarach nadziei.