— Lepiej zabezpieczmy wlazy — zaproponowal dziekan.
— Nie mamy zadnych wlazow.
— No to przynajmniej zabezpieczmy pania Whitlow. Sprowadzcie kwestora i bibliotekarza w jakies bezpieczne…
Wplyneli w sztorm.
Rincewind wybiegl do zaulka i pomyslal, ze bywal juz w gorszych wiezieniach. Iksjanie to ludzie przyjazni, jesli akurat nie sa pijani, nie probuja czlowieka zabic albo jedno i drugie naraz. Dobre wiezienie, zdaniem Rincewinda, to takie, w ktorym straznicy, zamiast wloczyc sie po korytarzach, utrudniajac wszystkim nocny wypoczynek, zbieraja sie w jednym pomieszczeniu z paroma puszkami piwa i talia kart. Dzieki temu wiezienie staje sie o wiele bardziej… przyjazne. I oczywiscie latwiej ich wtedy ominac. Obejrzal sie… i zobaczyl kangura — wielkiego, jaskrawego, blyszczacego na tle nocy. Cofnal sie odruchowo, ale zaraz zrozumial, ze to tylko znak reklamowy na jakims budynku, stojacym dalej i troche nizej. Ktos poustawial pod nim lampy i lustra.
Kangur mial na glowie kapelusz ze smiesznymi otworami na uszy; nosil tez kamizelke. Ale z cala pewnoscia byl to wlasnie ten kangur. Zaden inny nie moglby sie tak drwiaco usmiechac. I trzymal w lapie puszke piwa.
— Skad cie tu zdryfowalo, kolego? — odezwal sie glos zza plecow Rincewinda.
Byl to calkiem znajomy glos. Mial w sobie jakby proszaca nute. Byl takim glosem, ktory zerka na boki katem oka i zawsze gotow jest sie uchylic. Gdyby gorycz podawano tu w czarach, ten glos swietnie by sie nadawal, by je przepelniac.
Rincewind odwrocil sie. I zobaczyl przed soba postac rownie znajoma jak glos.
— Nie mozesz nazywac sie Dibbler — powiedzial zdziwiony.
— Dlaczego nie?
— Bo… No a skad sie tu wziales?
— Jak to skad? Wlasnie przyszedlem Bura — odparl ten czlowiek.
Mial na sobie wielki kapelusz, wielkie szorty i wielkie buty, ale pod kazdym innym wzgledem wygladal jak brat blizniak czlowieka, ktory w Ankh-Morpork zawsze byl na miejscu, by po zamknieciu pubow sprzedac chetnym swoje bardzo specjalne paszteciki. Rincewind mial teorie, ze w kazdym miejscu na swiecie musi sie znalezc jakis Dibbler.
Tutejszemu z szyi zwisala taca z napisem „Cafe de Feet Dibblera”.
— Pomyslalem, ze lepiej zjawic sie pod wiezieniem wczesnie — wyjasnil Dibbler. — To pewny zarobek. Porzadna egzekucja zawsze zwieksza apetyt. Czy moge zaproponowac ci cokolwiek, koles?
Rincewind zerknal w strone wylotu zaulka. Ruch na ulicach juz sie zaczal. Wlasnie przeszlo tamtedy dwoch straznikow.
— Na przyklad co? — zapytal Rincewind podejrzliwie, cofajac sie do cienia.
— Mam wydrukowane niezle ballady o slawnym przestepcy, ktory ma zadyndac…
— Nie, dziekuje.
— A moze pamiatkowy kawalek powrozu, na ktorym go powiesza? Autentyk!
Rincewind spojrzal na kawalek grubej liny, ktora Dibbler z nadzieja machal mu przed nosem.
— Niektorzy powiedzieliby, ze cos w niej sugeruje sznur do bielizny — zauwazyl.
Dibbler przyjrzal sie linie z niezwyklym zainteresowaniem.
— Oczywiscie musielismy troche go rozplesc, koles — powiedzial.
— Inni z kolei moga protestowac przeciwko sugestii, ze mozesz, metaforycznie, sprzedawac kawalki powrozu jeszcze przed powieszeniem.
Dibbler umilkl na chwile. Jego usmiech nawet nie drgnal.
— To przeciez lina, nie? — powiedzial w koncu. — Typowy powroz trzy czwarte cala. Autentyczny. Pewnie nawet od tego samego powroznika. Daj spokoj, chce ubic uczciwy interes. Prawdopodobnie tylko przypadkiem nie jest to ten akurat kawalek, ktory zacisnie mu sie na szyi…
— Ma tylko pol cala grubosci. Patrz, zostala nawet etykieta: „Lina Odziezowa, Hill i S-ka”.
— Naprawde?
Po raz kolejny Dibbler sprawial wrazenie, jakby po raz pierwszy widzial artykul, ktory probuje sprzedac. Ale zgodnie z tradycja klanu Dibblerow, nigdy by nie pozwolil, by jakis byle katastrofalny fakt przeszkodzil mu w interesach.
— Ale jednak to lina — przekonywal. — Autentyczna lina. Nie? Nie ma zmartwienia. A co powiesz na autentyczna miejscowa sztuke?
Pogrzebal na zawalonej tacy i podniosl kawalek tektury. Rincewind przyjrzal sie badawczo.
Widzial juz cos takiego na czerwonej pustyni, choc nie byl przekonany, czy jest to sztuka w takim znaczeniu, jakie ma to slowo w Ankh-Morpork. Bardziej przypominalo to polaczone razem mape, ksiazke historyczna i menu. W domu ludzie zawiazywali supel na chustce do nosa, zeby im o czyms przypominal. Tutaj nie mieli chustek do nosa, zatem wiazali supel na wlasnych myslach.
Ale rzadko kiedy rysowali wizerunek sznura kielbasek.
— Nazywa sie
— Nie sadze, zebym widzial kiedys cos podobnego — stwierdzil Rincewind. — Nie z ta dodana butelka sosu.
— Co z tego? — zdziwil sie Dibbler. — Nadal miejscowe. Autentyczny obrazek tradycyjnego miejscowego zarcia, wykonany przez miejscowego artyste. Uczciwy interes, nie chce nic wiecej.
— Och, chyba nagle zrozumialem. Miejscowym artysta w tym przypadku jestes ty sam? — domyslil sie Rincewind.
— No. Autentyk. Nie wierzysz?
— Nie, daj spokoj.
— Co jest? Urodzilem sie tam, przy Melasowej w Lagaree, tak samo jak moj ojciec. I moj dziadek. I jego ojciec. Nie zszedlem wczoraj z kawalka drewna wyrzuconego przez morze, jak niektore osoby, ktore moglbym pokazac palcem. — Jego szczurza twarz pociemniala. — Przyplywaja tutaj, zabieraja nam prace… A co ze zwyklym czlowiekiem, co? Chce tylko zrobic uczciwy interes.
Przez chwile Rincewind calkiem powaznie rozwazal oddanie sie w rece strazy.
— Milo slyszec, ze ktos ujmuje sie za prawami rdzennej ludnosci — wymamrotal, znow zerkajac na ulice.
— Rdzennej? A co oni wiedza o uczciwej pracy? Nie, oni tez moga sie zabierac tam, skad przyszli — uznal Dibbler. — Oni w ogole nie chca pracowac.
— Tym lepiej dla was, jak rozumiem. Bo inaczej odbieraliby wam prace, tak?
— Ja to widze tak, ze jestem bardziej rdzenny od nich — oswiadczyl Uczciwy Interes, stukajac sie w piers urazonym kciukiem. — Zapracowalem na swoja rdzennosc, ot co.
Rincewind westchnal. Logika moze doprowadzic jedynie do pewnej granicy. Potem trzeba ja zostawic i skoczyc.
— Uczciwy interes, o to tylko ci chodzi — powiedzial. — Mam racje?
— No!
— A wiec… Czy jest ktos, kogo bys nie chcial odsylac tam, skad przybyl?
Uczciwy Interes Dibbler zastanowil sie gleboko.
— No, ja. To oczywiste. I moj koles Duncan, bo Duncan jest moim kolesiem. I pani Dibbler, to jasne. I jeszcze paru gosci w bufecie z ryba i frytkami. Wlasciwie to calkiem sporo ludzi.
— No wiec cos ci powiem — rzekl Rincewind. — Ja sam stanowczo chcialbym wrocic tam, skad przybylem.
— I slusznie!
— Twoja analiza socjopolityczna w moim przypadku poskutkowala.
— Swietnie!
— Wiec moze bys mi pokazal jak? Na przyklad jak dojsc do portu.
— No, chetnie… — odparl Dibbler, najwyrazniej psychicznie rozdarty. — Tylko ze za pare godzin ma tu byc egzekucja i musze podgrzac paszteciki…
— Powiem ci jeszcze cos. Slyszalem, ze odwolali te egzekucje — dodal konspiracyjnym szeptem Rincewind. — Ten gosc uciekl.