wiec przynajmniej ten obowiazek spadl mu z glowy… Dosc, dosc!
Kiedy sie lepiej przyjrzal, odkryl, ze wiekszosc tych linii odlicza tylko do jednego.
Polozyl sie i zamknal oczy. Oczywiscie, ze uda mu sie uratowac. Zawsze sie udaje. Chociaz, kiedy sie zastanowic, zawsze w okolicznosciach, ktore stawiaja go w sytuacji o wiele bardziej niebezpiecznej niz zwykla wiezienna cela.
W kazdym razie przebywal juz w licznych celach. Istnialy sposoby rozwiazywania takich sytuacji. Najwazniejsze jest bezposrednie podejscie.
Wstal i zaczal tluc o kraty, az przybiegl dozorca.
— Co jest, koles?
— Chcialem tylko pare rzeczy wyjasnic — odparl Rincewind. — W koncu nie mam zbyt duzo czasu do stracenia, nie?
— Jasne.
— Czy jest jakakolwiek szansa, zebys zasnal na krzesle naprzeciwko celi, zostawiajac klucze calkiem odsloniete na stoliku przed soba?
Obaj spojrzeli na pusty korytarz.
— Musialbym prosic kogos, zeby mi pomogl wniesc tu stolik — stwierdzil z powatpiewaniem dozorca. — Raczej nic z tego nie bedzie, szefuniu. Przykro mi.
— Jasne. W porzadku. — Rincewind zastanowil sie przez chwile. — Dalej… Czy mozliwe, zeby kolacje przyniosla mi mloda dama, trzymajaca… sluchaj, to wazne… trzymajaca tace przykryta sciereczka?
— Nie, bo tu ja gotuje.
— Rozumiem.
— Chleb i woda wychodza mi najlepiej.
— Jasne, chcialem tylko sprawdzic.
— Chociaz, szefuniu, ta lepka brazowa maz, ktora przy tobie znalezli, swietna jest na chlebie.
— Czestuj sie, spokojnie.
— Czuje, jak dzialaja na mnie witaminy i mineraly.
— Nie ma zmartwienia. Co jeszcze… a tak, pranie. Czy sa tu takie wielkie kosze na brudna bielizne, ktora oproznia sie potem do zsypu pralni, prowadzacego na zewnatrz?
— Niestety, szefuniu. Przychodzi taka stara praczka i wszystko zabiera.
— Naprawde? — ucieszyl sie Rincewind. — Praczka… Tega kobieta, szeroka suknia, moze tez nosi kaptur, ktory mozna sciagnac w dol tak, zeby zakryl wieksza czesc twarzy?
— Tak, mniej wiecej sie zgadza.
— A powiedz, kiedy ma sie zjawic…?
— To moja mama — wyjasnil dozorca.
— Swietnie…
Spojrzeli po sobie nawzajem.
— Mysle, ze to chyba wszystko — uznal Rincewind. — Mam nadzieje, ze nie sprawilem ci klopotow tymi pytaniami?
— Na bogow, skad! Nie ma zmartwienia. Zawsze chetnie pomoge. Wymysliles juz, co powiesz pod szubienica? Bo wiesz, autorzy ballad chcieliby wiedziec, jesli ci to nie przeszkadza.
— Ballad?
— No pewnie. Do tej pory zjawilo sie trzech, ale mysle sobie, ze do jutra bedzie z dziesieciu.
Rincewind przewrocil oczami.
— A ilu z nich wstawilo „Tru-la-la tru-la-la costam” do refrenu?
— Wszyscy.
— Na bogow…
— I czy nie przeszkadzalaby ci zmiana imienia, co? Bo oni mowia, ze do Rincewinda troche ciezko dobrac rytm. „O buszu strazniku opowiesc to, Rincewindem nazywal go lud…” jakos im nie brzmi.
— Przykro mi. Moze w takim razie lepiej mnie wypuscicie?
— Ha, niezly numer. Wiesz, gdybys chcial dobrej rady, to nie gadaj za dlugo, kiedy staniesz pod szubienica — tlumaczyl dozorca. — Dobre Slynne Ostatnie Slowa to te najkrotsze. Cos prostego zwykle najlepiej dziala. I nie przesadzaj z przeklinaniem.
— Sluchaj, przeciez ja tylko ukradlem owce! A nawet tego nie zrobilem! Czemu wszyscy sie tak denerwuja?! — zawolal zrozpaczony Rincewind.
— Wiesz, kradziez owiec to wielkie przestepstwo — wyjasnil uprzejmie dozorca. — Trafia ludziom do serc. Samotny wedrowiec rzucajacy wyzwanie potedze brutalnej wladzy. Ludzie to lubia… Bedziesz pamietany w piesniach i opowiesciach, zwlaszcza jesli wymyslisz jakies niezle Ostatnie Slowa, jak mowilem. — Dozorca poprawil pasek. — Prawde mowiac, to w dzisiejszych czasach wielu jest takich, co nawet nie widzieli zywej owcy, ale kiedy slysza, ze ktos taka ukradl, czuja sie jak prawdziwi Iksjanie. Nawet mnie to pomoze, ze chociaz raz mialem w celi prawdziwego przestepce, a nie tylko przekletych politykow.
Rincewind znow usiadl na pryczy i ukryl twarz w dloniach.
— Oczywiscie, zuchwala ucieczka jest prawie tak samo dobra jak smierc na szubienicy — dodal pocieszajaco dozorca.
— Doprawdy? — mruknal Rincewind.
— Nie zapytales, czy ta kratka w podlodze prowadzi do kanalow — podpowiedzial dozorca.
Rincewind spojrzal miedzy palcami.
— A prowadzi?
— Nie mamy tu zadnych kanalow.
— Dziekuje. Bardzo mi pomogles.
Dozorca odszedl, pogwizdujac.
Rincewind polozyl sie i znow zamknal oczy.
— Beee!
— Zamknij paszcze!
— Hej, szefuniu… Na momencik…
Rincewind jeknal i wstal. Tym razem glos dochodzil z malego, wysoko umieszczonego i zakratowanego okna.
— Tak, o co chodzi?
— Pamietasz, jak cie zlapali?
— No? I co z tego?
— Ehm… Pod jakim drzewem to sie stalo?
Rincewind spojrzal na waski prostokat blekitu, ktory wiezniowie nazywaja niebem.
— A co to niby za pytanie?
— To do ballady, rozumiesz… Tylko ze bardzo by bylo dobrze, gdyby nazwa miala trzy sylaby…
— Skad mam wiedziec? Nie mialem czasu na botanike.
— Jasne, jasne, nie ma sprawy — uspokoil go niewidoczny rozmowca. — Ale pewnie moglbys mi powiedziec, co robiles, zanim ukradles te owce?
— Nie ukradlem zadnej owcy!
— Jasne, jasne, pewnie… Co robiles tuz przed tym, jak nie ukradles tej owcy?
— Nie wiem, nie pamietam!
— Nie gotowales billy’ego przypadkiem?
— Nie przyznam sie! Wy tutaj tak mowicie, ze to moze znaczyc wszystko!
— Znaczy gotowanie czegos w puszce.
— Aha. No, owszem. To wlasnie robilem, rzeczywiscie.
— Doskonale! — Rincewind uslyszal szelest szybko notujacego olowka. — Szkoda, ze nie zginales na koncu, ale maja cie powiesic, wiec bedzie dobrze. Mam do tego swietna melodie, po prostu nie mozna przestac jej gwizdac… Chociaz ty, oczywiscie, przestaniesz, nie ma zmartwienia…
— Bardzo ci dziekuje.
— Mysle sobie, koles, ze mozesz byc slawny jak Blaszany Ned!
— Naprawde? — Rincewind wrocil na prycze.