— Nigdy!
— Uciekl z cala pewnoscia. Przeciez nie robilbym cie w surowa krewetke!
— Zostawil jakies ostatnie slowa?
— Mysle, ze: zegnajcie.
— Chcesz powiedziec, ze nie bylo zadnej Slynnej Ostatniej Walki, strzelaniny ze straza do ostatniej kropli krwi?
— Raczej nie.
— I co to za ucieczka? — zirytowal sie Uczciwy Interes. — Nie mozna tak sie zachowywac. Wcale nie musialem tu przychodzic. Zrezygnowalem z dobrego punktu na Galah… Egzekucja bylaby na nic, gdyby zabraklo pasztecikow. — Pochylil sie i spojrzal ukradkiem na boki. — Mozesz mowic, co chcesz, ale Galah to dobry interes. Ich pieniadze nie roznia sie od innych, zawsze to powtarzam.
— No tak, oczywiscie. W przeciwnym razie bylyby… innymi pieniedzmi — zgodzil sie Rincewind. — A teraz, skoro i tak zmarnowales noc, moze mi pokazesz droge do portu?
Dibbler wciaz sie wahal. Rincewind przelknal sline. Stawal juz wobec pajakow, gniewnych ludzi z wloczniami i niedzwiedzi, ktore spadaja z drzew. Teraz jednak stal przed najgrozniejszym wyzwaniem na tym kontynencie.
— Cos ci powiem — rzekl. — Ja… Ja nawet… kupie… cos od ciebie.
— Powroz?
— Nie, powroz nie. Hm… wiem, ze moze ci sie to wydac kwestia nieco ezoteryczna, ale co jest w miesnych pasztecikach?
— Mieso.
— A jakie mieso?
— Ach, masz ochote na wersje dla smakoszy…
— Rozumiem. To taka, o ktorej mowisz, co ma w srodku?
— No.
— Zanim klient ugryzie pierwszy kes czy potem?
— Sugerujesz, ze cos jest nie w porzadku z moimi pasztecikami?
— Powiedzmy tyle: bardzo ostroznie zblizam sie do teorii, ze moze jednak sa w porzadku. Zgoda? No dobrze, sprobuje pasztecika dla smakoszy.
— Sluszna decyzja, koles. — Dibbler podniosl pasztecik z podgrzewanego rogu tacy.
— A teraz… Co jest w srodku? Kot?
— Wypraszam sobie. Baranina jest tansza od kota. — Dibbler zsunal pasztecik do miski.
— No, to przy… — Rincewind wykrzywil sie nagle. — Nie, przeciez polewasz go zupa groszkowa! Dlaczego wszystko tu sie polewa zupa groszkowa?
— Nie ma zmartwienia, koles. Chroni zoladek — uspokoil go Dibbler i wyjal czerwona butelke.
— A to co takiego?
—
— Najpierw wrzucasz pasztecik do miski zupy groszkowej, a teraz chcesz, zebym to zjadl z… z sosem pomidorowym?
— Piekne kolory, prawda? — Uczciwy Interes wreczyl Rincewindowi lyzke.
Rincewind postukal nia w pasztecik, ktory odbil sie delikatnie od brzegu miski.
Coz, jadal juz kielbaski w bulce od Gardlo Sobie Podrzynam Dibblera oraz antyczne jajka w dziwnych kolorach od Wnetrznosci Sobie Wypruwam Honorowo Dibhali. I przezyl, choc bylo kilka takich minut, kiedy mial nadzieje, ze jednak nie. Jadl mocno podejrzany kuskus Al-jibli, pil straszliwa herbate z maslem jaka, ktora parzyl Obym Nigdy Oswiecenia Nie Doznal Dhiblang, wmuszal w siebie srodkowa czesc smorgasborda od Diba Dibblossonsona i staral sie nie rozgryzac kawalkow niewyobrazalnego wielorybiego tluszczu, kupionego od Niech Mnie Wkopia Do Mojego Wlasnego Przerebla Dibukiego (zoladek wciaz sie buntowal na samo wspomnienie — w koncu to co innego ciac na kawalki martwe, wyrzucone na brzeg wieloryby, a co innego zostawiac je tam i czekac, az same z siebie eksploduja na odpowiednio male fragmenty). Co do zielonego piwa, warzonego przez Zebym Wlasna Strzalke Polknal Dlang-Dlanga…
Pil i jadl to wszystko. W kazdym miejscu na Dysku pojawial sie ktos odlany z niezwyklej pierwotnej formy, aby sprzedac mu jakis prawdziwie straszny miejscowy smakolyk. Tu w koncu byl to zwykly pasztecik. Jak niedobry moze sie okazac? Nie, inaczej: o ile gorszy moze sie okazac?
Przelknal kes.
— Dobre, co? — spytal Uczciwy Interes.
— Na bogow! — szepnal Rincewind.
— To nie jest zwykly rozgnieciony groszek — zapewnil Uczciwy Interes, troche zaniepokojony faktem, ze Rincewind stoi z wytrzeszczonymi oczami i patrzy tepo w pustke. — Zostal rozgnieciony przez mistrza rozgniatania groszku.
— Niech mnie… — szepnal Rincewind.
— Dobrze sie czujesz, szefuniu?
— Dokladnie… tego sie… spodziewalem.
— Chwila, szefuniu, nie jest az takie zle…
— Rzeczywiscie jestes Dibblerem.
— A to niby co ma znaczyc?
— Wsadzacie paszteciki do rozgniecionego groszku i polewacie sosem pomidorowym. Ktos pewnie usiadl kiedys, po polnocy, jak podejrzewam, i uznal, ze to dobry pomysl. Ale nikt by nie uwierzyl w cos takiego… — Rincewind spojrzal na zanurzony pasztecik. — Cos takiego sprawia, ze calkiem mila wydaje sie bajka o krainie wielkich, chodzacych sliwkowych puddingow. Mozesz to sobie zapamietac. Nic dziwnego, ze pijecie tyle piwa[18].
Stanal w migodiwym swietle ulicznej lampy i pokrecil glowa.
— Wy naprawde tutaj zjadacie paszteciki — stwierdzil zalosnie i spojrzal prosto w twarz dozorcy. Za nim stalo kilku straznikow.
— To on!
Rincewind uprzejmie skinal im glowa.
— Czesc — powiedzial.
Dwa ciche stuki okazaly sie para jego wlasnej roboty sandalow odbijajacych sie od nawierzchni ulicy.
Morze wrzalo. Skwierczace kule piorunow przemykaly po powierzchni jak krople wody na goracym piecu.
Fale byly za duze jak na fale, ale mialy rozmiar akurat odpowiedni dla gor. Myslak raz tylko uniosl wzrok znad pokladu, kiedy lodz zaczela zsuwac sie miedzy ich grzbiety, w przepasc gleboka jak kanion.
Obok, sciskajac go za noge, jeczal dziekan.
— Znasz sie na takich rzeczach, Myslak — wystekal, kiedy pokonali zjazd i zaczeli skrecajaca wnetrznosci wspinaczke na nastepny wodny grzbiet. — Czy zginiemy?
— Nie… wydaje mi sie… dziekanie.
— Szkoda…
Zanim Rincewind dotarl do rogu, uslyszal za soba gwizdki, ale nigdy nie pozwalal sobie przejmowac sie takimi rzeczami.
Byl w miescie! Miasta sa o wiele latwiejsze. Nalezal do istot miejskich. Zawsze jest tyle miejsc, gdzie…
Gwizdki odezwaly sie takze przed nim.
Ludzi bylo tu wiecej i wiekszosc z nich zmierzala w tym samym kierunku. Ale on lubil biec przez tlum. Jako scigany, mial po swojej stronie przewage zaskoczenia: mogl rozpychac na boki niespodziewajacych sie niczego przechodniow. Wtedy dopiero ogladali sie, zbijali w grupy, narzekali i stanowczo nie byli w nastroju, by radosnie witac scigajacych. Przechodzil przez tlum jak kula w bilardzie, i zawsze dostawal dodatkowy strzal.
Najlepszym kierunkiem bylo w dol. Tam zwykle budowali porty, zeby miec je blizej wody.
Zygzaki i zakrety po ulicach doprowadzily go — calkiem nagle — do nabrzeza. Stalo tu kilka lodzi. Wydawaly sie troche za male, by zmiescic pasazera na gape, ale…