Uslyszal w ciemnosci krzyki biegnacych!
Ci straznicy sa chyba zbyt dobrzy!
Nie tak powinno sie to odbywac!
Nie powinni zawracac. Nie powinni myslec.
Pobiegl w jedynym kierunku, jaki mu pozostal — wzdluz brzegu.
Widzial przed soba budynek. A przynajmniej… Nie, to musi byc budynek. Nikt nie mogl zostawic tak ogromnego otwartego pudelka chusteczek.
Rincewind zawsze sadzil, ze budynek powinien byc w zasadzie pudlem ze spiczasta pokrywa i powinien miec w przyblizeniu kolor taki, jak miejscowe bloto. Z drugiej strony, jak zauwazyl kiedys filozof Ly Tin Wheedle, nigdy nie jest rozsadnie krytykowac wystroj kryjowki.
Wbiegl na schody i okrazyl te dziwna biala budowle. Wydawalo sie, ze to rodzaj hali muzycznej. Opera, sadzac po odglosach, chociaz uznal, ze to dosc dziwaczne miejsce, by w nim spiewac opery. Trudno sobie wyobrazic damy z rogami na helmach w budynku, ktory wyglada, jakby zaraz mial rozwinac zagle… Ale nie mial czasu na zastanowienie… tam zobaczyl drzwi obok pojemnikow na smieci, a tutaj drzwi… otwarte.
— Z agencji cie przyslali, koles?
Rincewind wytrzeszczyl oczy w klebach pary.
— Mam nadzieje, ze umiesz robic desery, bo szef wali glowa w mur — ciagnal czlowiek, ktory sie z tej pary wynurzyl. Mial na glowie wysoka biala czapke.
— Nie ma zmartwienia — odparl Rincewind z nadzieja. — Ach, to jest kuchnia, tak?
— Zarty se robisz?
— No bo myslalem, ze to budynek Opery czy cos w tym rodzaju…
— Najlepsza piekielna opera na swiecie, koles. No chodz, tedy…
Kuchnia nie byla zbyt wielka i — jak we wszystkich, w ktorych bywal Rincewind — pelno w niej bylo ludzi, ktorzy pracowali ciezko, przeszkadzajac sobie nawzajem.
— Boss na gorze postanowil wydac wielki bankiet dla primadonny — tlumaczyl kucharz, przeciskajac sie przez tlum pracujacych. — I nagle deser wystrzelil Charleyowi prosto w twarz.
— Aha, jasne — odpowiedzial Rincewind, zakladajac, ze wczesniej czy pozniej doczeka sie jakiejs wskazowki.
— Boss powiada: Mozesz dla niej zrobic deser, Charley.
— Tak po prostu, co?
— I powiada: Ma byc najlepszy ze wszystkich dotad, Charley.
— Nie ma zmartwienia?
— I jeszcze powiada: Wielki Nunco wynalazl Truskawkowa Sackville dla donny Wendy Sackville, a slynny kucharz Imposo stworzyl Jablkowy Glazier dla donny Margyreen Glazier, a twoj wlasny ojciec, Charley, uwiecznil donne Janeen Ormulu swoim Pomaranczowym Ormulu, wiec dzisiaj, Charley, nadeszla twoja wielka szansa. — Kucharz pokrecil glowa, docierajac do stolu, gdzie niski mezczyzna w bialym uniformie szlochal rozpaczliwie, zaslaniajac twarz rekami. Przed nim stala piramidka pustych puszek po piwie. — Od tego czasu biedak przyssal sie do piwa i postanowilismy kogos sciagnac. Ja sam jestem od stekow i krewetek.
— Czyli chcecie, zebym przygotowal deser? Nazwany od spiewaczki operowej? — upewnil sie Rincewind. — Taka tradycja?
— Tak, i lepiej nie zawiedz Charleya, koles. To przeciez nie jego wina.
— No tak…
Rincewind pomyslal o deserach. W zasadzie to przeciez owoce, bita smietana i budyn, prawda? I bezy, i rozne takie. Nie mogl zrozumiec, na czym polega problem.
— Nie ma zmartwienia — oswiadczyl. — Przyrzadze cos raz-dwa.
Kuchnia zamarla, gdy krzatajacy sie kucharze zatrzymali sie i spojrzeli na niego.
— Przede wszystkim, jakie mamy owoce?
— Tylko brzoskwinie dalismy rade o tej porze skolowac.
— Nie ma zmartwienia. A jest jakas smietana?
— No. Jasne.
— Swietnie, swietnie. W takim razie musze jeszcze tylko poznac nazwisko tej damy, o ktora chodzi.
Poczul, jak rozwiera sie cisza…
— To wspaniala spiewaczka, musisz wiedziec — zapewnil kucharz tonem usprawiedliwienia.
— Dobrze. A jej nazwisko…? — zachecil go Rincewind.
— Eee… Na tym wlasnie polega problem, rozumiesz — odezwal sie inny z kucharzy.
— Dlaczego?
Myslak otworzyl oczy. Morze bylo spokojne, a w kazdym razie spokojniejsze niz poprzednio. Nad soba dostrzegal nawet plamy blekitu na niebie, choc nadal we wszystkie strony sunely pasma chmur, jak gdyby kazde dysponowalo wlasnym wiatrem.
W ustach czul taki posmak, jakby ssal cynowa lyzke.
Niektorzy magowie zdolali podniesc sie na kolana. Dziekan zmarszczyl czolo, zdjal kapelusz i wyjal ze srodka malego kraba.
— To dobra lodz — wymamrotal.
Zielona lodyga masztu nadal stala, choc lisc zagla byl troche postrzepiony. Mimo to lodz halsowala dzielnie pod wiatr, dmuchajacy od…
…ladu. Byl jak czerwony mur, lsniacy w swietle blyskawic.
Ridcully wstal niepewnie i wskazal go reka.
— Juz niedaleko! — oznajmil.
Dziekan zawarczal.
— Mam juz dosyc tej nieznosnej uprzejmosci! — rzekl. — Wiec lepiej sie zamknij, co?
— Dosc tego. Jestem twoim nadrektorem, dziekanie — upomnial go Ridcully.
— Moze o tym podyskutujemy? — zaproponowal dziekan, a Myslak zauwazyl nieprzyjemny blysk w jego oczach.
— To nie jest odpowiednia chwila, dziekanie!
— Wlasciwie na jakiej podstawie nam rozkazujesz, Ridcully? Czego wlasciwie jestes nadrektorem? Niewidoczny Uniwersytet jeszcze nawet nie istnieje! Powiedz mu, pierwszy prymusie!
— Nie musze, jesli nie mam ochoty — rzucil niechetnie pierwszy prymus.
— Co? Co? — zirytowal sie dziekan.
— Nie wydaje mi sie, zebym musial sluchac twoich polecen, dziekanie.
Kiedy kwestor wspial sie na poklad minute pozniej, lodz juz sie kolysala. Trudno powiedziec, ile frakcji powstalo, gdyz kazdy z magow potrafi byc frakcja sam w sobie. Zasadniczo konflikt rozgrywal sie miedzy dwiema stronami, przy czym powiazania wewnatrz obu byly mniej wiecej tak stabilne, jak jajko na hustawce.
Tym, co zdumialo Myslaka Subbonsa, kiedy potem sie nad wszystkim zastanawial, byl fakt, ze jak dotad nikt nie probowal uzyc czarow. Magowie wiele czasu spedzali w atmosferze, w ktorej kasliwa uwaga potrafi mocniej zranic niz magiczny miecz, a jesli chodzi o czysta zlosliwa radosc, dobrze przemyslana notatka jest bardziej skuteczna niz kula ognista. Poza tym nikt nie mial ze soba laski, nikt nie przygotowal zadnych zaklec, a w tych okolicznosciach latwiej jest przeciwnika zwyczajnie uderzyc. Chociaz w przypadku magow niemagiczna walka oznacza na ogol malo efektywne wymachiwanie piesciami i rownoczesne proby usuniecia sie przeciwnikowi z drogi.
Nieruchomy usmiech kwestora zbladl lekko.
— Mialem na koncowych testach o trzy procent wiecej od ciebie!
— Tak? A niby skad o tym wiesz, dziekanie?
— Przejrzalem papiery, kiedy mianowali cie nadrektorem!
— Co? Po czterdziestu latach?
— Egzamin to egzamin!
— Ehm… — zaczal kwestor.
— Na bogow, jakiez to malostkowe! Wlasnie czegos takiego mozna sie spodziewac po studencie, ktory mial nawet osobne pioro do czerwonego atramentu!