— Tak sie wydaje, nie? — odparl nadrektor Rincewind. — Ale stoimy nieruchomo.
— Ruszamy sie, stojac nieruchomo… — Rincewind zachichotal. — To niezle! — Z satysfakcja spojrzal na puszke. — Wiecie, nie dam rady wypic wiecej niz kufel czy dwa tego piwa, co je mamy w domu, ale to tutaj jest jak lemoniada! Ma ktos moze pasztecika…
Glosno, jak burza z piorunami pod lozkiem, ale delikatnie jak zderzenie dwoch sufletow, wpadly na siebie przeszlosc i terazniejszosc.
Zawieraly bardzo wiele osob.
— Co to takiego?
— Dziekanie!
— Tak?
— Ty nie jestes dziekanem!
— Jak smiesz tak mowic! A ty kim jestes?
— Uuk!
— Niech to slag, tutaj jest jakis malpiszon!
— Nie! Nie! To nie ja powiedzialem! To on!
— Nadrektorze?
— Slucham?
— Slucham?
— Co? Ilu was tu jest?
Ciemnosc wypelnila sie gleboka purpura z odcieniem fioletu.
— Czy mozecie zamknac sie wszyscy i mnie posluchac?!
Ku zdumieniu Rincewinda, tak wlasnie zrobili.
— Patrzcie, sciany sie zblizaja! To miejsce probuje nie istniec!
I spelniwszy swoj obowiazek wobec spolecznosci, odwrocil sie i rzucil do ucieczki po szarpanej wstrzasami skale.
Po kilku sekundach wyprzedzil go Bagaz, co zawsze stanowilo zly znak.
Slyszal za soba glosy. Magom trudno przychodzi akceptacja terminu „bezposrednie zagrozenie”. Wola raczej takie, o ktore mozna sie klocic. Ale w znizajacym sie szybko stropie jest cos takiego, co dociera do swiadomosci nawet najbardziej klotliwych osobnikow.
— Uratuje pania, pani Whitlow!
— Do tunelu!
— Z jaka szybkoscia zblizaja sie te sciany, jak sadzisz?
— Zamknij sie i uciekaj!
Rincewinda wyprzedzil duzy kangur pokryty ruda sierscia. Chaotyczny morfizm bibliotekarza zmienil go na krotko w czerwony stalaktyt, jako forme najwyrazniej zdolna do przetrwania w jaskiniach. Potem jednak dotarlo do niego, ze bedzie to smiertelnie dlugie przetrwanie w jaskini, ktora szybko sie zmniejsza, wiec przeskoczyl w lokalne pole morficzne istot zbudowanych do szybkosci.
Czlowiek, Bagaz i kangur kolejno wyskoczyli przez otwor do piwnicy i wyladowali jeden na drugim po przeciwnej stronie.
Za nimi zahuczalo, a magowie i kobiety zostali ze znaczna predkoscia wystrzeleni do piwnicy. Kilka osob spadlo na Rincewinda. Skala za murem steknela i zazgrzytala, wyrzucajac z siebie obce stworzenia — co Rincewind uznal za geologiczne wymioty.
Cos wylecialo przez otwor i uderzylo go w ucho, ale byl to tylko drobny problem w porownaniu z pasztecikiem, ktory wyfrunal, ciagnac za soba ogon zupy groszkowej i sosu pomidorowego. I trafil go w usta.
Wlasciwie to nie byl taki zly.
Zdolnosc do zadawania pytan w rodzaju „Gdzie ja jestem i kim jest to «ja», ktore pyta?” to jedna z cech, ktora odroznia czlowieka od — powiedzmy — matwy[21].
Magowie z Niewidocznego Uniwersytetu, bedac moze intelektualna smietanka, a na pewno mozgowym jogurtem swego pokolenia, przeszli przez ten etap w blyskawicznym tempie. Magowie znakomicie sobie radza z pewnymi koncepcjami. W jednej chwili czlowiek dyskutuje nad ksztaltem kaczej glowy, w nastepnej jacys ludzie tlumacza mu, ze tkwil od tysiecy lat wewnatrz skaly, poniewaz czas na zewnatrz plynie szybciej. Nie stanowi to jednak wiekszego problemu dla kogos, kto na Niewidocznym Uniwersytecie potrafil znalezc droge do toalety[22].
Kiedy w koncu zasiedli przy okraglym stole w UR, pojawily sie wazniejsze kwestie.
— Czy jest cos do jedzenia? — zapytal Ridcully.
— Mamy srodek nocy, drogi panie.
— To znaczy, ze… stracilismy kolacje?
— Tysiace lat kolacji, nadrektorze.
— Naprawde? No to trzeba zaczac nadrabiac, panie Stibbons. Mimo wszystko… ladna macie tu siedzibe… nadrektorze.
Ridcully bardzo starannie wymowil ostatnie slowo, by pokazac, ze uzywa go jedynie grzecznosciowo.
Nadrektor Rincewind przyjaznie skinal mu glowa.
— Dziekuje — powiedzial.
— Jak na kolonie, oczywiscie. Ale rozumiem, ze staracie sie jak najlepiej.
— Naprawde dziekuje, Mustrum. Potem z przyjemnoscia oprowadze cie po naszej wiezy.
— Wyglada na dosc niska.
— Tak mowia.
— Rincewind… Rincewind… — zastanowil sie Ridcully. — To nazwisko jakos mi sie kojarzy…
— Przybylismy tu odnalezc Rincewinda, nadrektorze — przypomnial cierpliwie Myslak.
— To on? No to przydal mu sie ten wyjazd. Jak widze, swieze powietrze zrobilo z niego mezczyzne.
— Nie, nadrektorze. Nasz to ten chudy z nierowna broda i oklaplym kapeluszem. Pamieta pan? Tam siedzi.
Rincewind niesmialo podniosl reke.
— Ehm… To ja — powiedzial.
Ridcully prychnal.
— Moze byc. A co to jest, czym sie tam bawisz, czlowieku?
Rincewind pokazal bullroarera.
— Razem z wami znalazlem to w jaskini — wyjasnil. — A co z tym robiliscie?
— To jakas zabawka, ktora znalazl bibliotekarz — odparl Myslak.
— No to wszystko juz wyjasnione — podsumowal Ridcully. — Powiem szczerze, ze dobre to piwo. Latwo pijalne. Tak, jestem pewien, nadrektorze, ze wiele mozemy sie nauczyc od siebie nawzajem. Oczywiscie, wy od nas raczej wiecej niz my od was. Moze wprowadzilibysmy jakas wymiane studentow czy cos w tym rodzaju?
— Dobry pomysl.
— Mozecie dostac szesciu moich za porzadna kosiarke do trawy. Nasza sie zepsula.
— Nadrektor… to znaczy nadrektor Rincewind sugerowal, nadrektorze, ze powrot moze sie okazac dosc trudny — wtracil Myslak. — Jak rozumiem, wszystko powinno sie zmienic, skoro juz tu jestesmy. Ale sie nie zmienilo.
— Wasz Rincewind sadzil chyba, ze sprowadzenie was tutaj sciagnie deszcz — wyjasnil Bill. — Nic z tego.
…wzumm…
— Nie, przestan sie tym bawic, Rincewindzie — rzucil Ridcully. — No coz… Bill, to przeciez oczywiste. Jak magowie bardziej doswiadczeni od was, znamy naturalnie mnostwo sposobow przywolywania deszczu. Z tym nie ma klopotow.
…wzumm…
— Posluchaj no, chlopcze, moze wyjdz z tym na dwor, co?
Bibliotekarz siedzial na szczycie blaszanej wiezy i oslanial glowe lisciem.
— Dziwne to, widzisz? — powiedzial Rincewind, kolyszac bullroarerem na sznurku. — Wystarczylo tylko poruszyc troche dlonia, a on zaczal latac dookola.