nucenie kwestora.
— Wedlug tej notatki w „Zywotach bardzo nudnych osob” Wasporta — odezwal sie pierwszy prymus, z wysilkiem odczytujac drobny druk — spotkal starego rybaka, ktory twierdzil, ze w tej krainie zima z drzew odpada kora, ale liscie pozostaja.
— Tak, ale zawsze sie wymysla takie rzeczy — odparl Ridcully. — Inaczej byloby nudno. Kto zechce wracac do domu i opowiadac tylko, ze przez dwa lata byl rozbitkiem i jadl malze? Trzeba, dolozyc jakies durne historie o ludziach, ktorzy biegaja na jednej wielkiej stopie, o Krainie Wielkich Puddingow i takie tam bzdurne bajeczki.
— Cos takiego! — zawolal wykladowca run wspolczesnych, zatopiony w lekturze przy drugim koncu stolu. — Tu pisza, ze ludzie na wyspie Slakki wcale nie nosza ubran, a wszystkie kobiety sa niedoscignionej urody!
— To brzmi okropnie — ocenil z godnoscia kierownik studiow nieokreslonych.
— Jest kilka rycin.
— Jestem pewien, ze zaden z nas nie chce tego ogladac — rzeki Ridcully. Spojrzal na reszte magow i powtorzyl glosniej: — Powiedzialem, ze jestem pewien, ze zaden z nas nie chce tego ogladac! Dziekanie! Prosze natychmiast wrocic i podniesc krzeslo!
— Wspominaja o IksIksIksIks w „Wezach wszystkich narodow” Wrenchera — poinformowal kierownik studiow nieokreslonych. — Jest tu napisane, ze na kontynencie zyje bardzo niewiele jadowitych wezy… O, jest tez przypis. — Przesunal palec w dol stronicy. — Pisza: „Wiekszosc z nich zostala wybita przez pajaki”. Dziwne, doprawdy…
— Och! — wtracil wykladowca run wspolczesnych. — Pisza tu rowniez: „Mieszkaniec Ziemi Purdeeya takoz egzystuye w Stanie Naturalnem” — zmagal sie z wyblaklym pismem. — „Yednakoz Zdrowie dobre ma, Zachowanie Postawe sluszne zaprawde yest slaku chetnym Dzikusem…”.
— Pokazcie mi to — przerwal mu Ridcully. Ksiazka zostala przekazana wzdluz stolu. Nadrektor zmruzyl oczy. — Tu jest napisane „slakchetnym” — powiedzial. — Szlachetnym dzikusem. To znaczy, ze… zachowuje sie jak dzentelmen, rozumiecie…
— Niby jak? Poluje na lisy, klania sie damom i nie placi krawcowi?
— Nie wydaje mi sie, zeby ten typ byl duzo winien krawcowi. — Ridcully przyjrzal sie dolaczonej ilustracji. — No dobrze, chlopcy, sprawdzmy, co jeszcze da sie znalezc…
— On tam dosc dlugo sie kapie, prawda? — zauwazyl po chwili dziekan. — Znaczy, ja tez lubie sie wyszorowac nie gorzej od innych, ale tu mamy do czynienia z powaznym szlifowaniem.
— Brzmi to, jakby pluskal sie w wodzie — stwierdzil pierwszy prymus.
— Brzmi jak na plazy — oswiadczyl radosnie kwestor.
— Staraj sie nadazac, kwestorze — upomnial go ze znuzeniem Ridcully.
— Wlasciwie… — mruknal pierwszy prymus — skoro juz o tym wspomnial, to rzeczywiscie daje sie wyroznic pewna mewia skladowa…
Ridcully wstal, podszedl do drzwi lazienki i wzniosl piesc, by zastukac.
— Jestem nadrektorem — burknal, opuszczajac ja. — Moge otwierac kazde drzwi, na jakie mam ochote.
Nacisnal klamke.
— No wlasnie — powiedzial, kiedy drzwi sie otworzyly. — Widzicie, panowie? Calkiem zwyczajna lazienka. Marmurowa wanna, mosiezne kurki, czepek kapielowy, zabawna szczotka w ksztalcie kaczki… normalna lazienka. Nie jest to, podkreslam z cala stanowczoscia, zadna tropikalna plaza. Nawet w przyblizeniu nie przypomina tropikalnej plazy.
Wskazal za otwarte lazienkowe okno, gdzie niewielkie fale pluskaly o otoczona drzewami piaszczysta plaze pod jaskrawoblekitnym niebem. Lazienkowe firanki kolysaly sie w podmuchach cieplej bryzy.
— To jest tropikalna plaza — stwierdzil. — Widzicie? Zadnego podobienstwa.
Po zjedzeniu pozywnego posilku, zawierajacego cale mnostwo waznych witamin i mineralow, oraz niestety calkiem sporo smaku, czlowiek z napisem „Maggus” na kapeluszu zabral sie do prac domowych — przynajmniej w takim zakresie, w jakim byly mozliwe pod nieobecnosc domu. Polegaly one na oblupywaniu kamiennym toporkiem kawalka drewna. Zdawalo sie, ze czlowiek ten chce uzyskac bardzo krotka deske, a szybkosc pracy sugerowala, ze robil to juz wczesniej.
Kakadu usiadla nad nim na galezi drzewa, zeby popatrzec. Zerkal na nia podejrzliwie.
Kiedy deska zostala najwyrazniej dostatecznie wygladzona, stanal na niej na jednej nodze i kolyszac sie troche, obrysowal stope kawalkiem zweglonego drewna z ogniska. To samo zrobil z druga stopa, po czym znow zaczal ociosywac drewno.
Obserwator w wodnej dziurze zrozumial, ze czlowiek stara sie zrobic dwie stopoksztaltne deseczki.
Rincewind wyjal z kieszeni kawalek liany. Znalazl pewne pnacze, ktore — po starannym obraniu z kory — wywolywalo paskudna, plamista wysypke. Tak naprawde szukal pnacza, ktore — po starannym obraniu z kory — bedzie praktyczna linka; kilku jeszcze prob i kilku roznych wysypek trzeba bylo, nim odkryl, ktore to z nich.
Jesli wywiercil w deseczce dziurke i przecisnal przez nia petle z liany, w ktora mogl wsunac paluch, uzyskiwal rodzaj Ur-obuwia. Zmuszalo do szurania nogami i kolysania sie, niczym przodek czlowieka, mimo to jednak dawalo pewne nieoczekiwane korzysci. Po pierwsze, rytmiczne „pac — pac” podczas marszu sprawialo wrazenie, jakby szly dwie osoby — u dowolnego niebezpiecznego stworzenia, jakie moglby napotkac, co wedlug ostatnich doswiadczen Rincewinda oznaczalo absolutnie kazde stworzenie. Po drugie, chociaz zupelnie nie dalo sie w nich biegac i skakac, latwo bylo z nich wyskoczyc, tak ze byl tylko dymiacym punktem na rozpalonym horyzoncie, gdy rozwscieczona gasienica albo zuk ciagle wpatrywaly sie w jego buty i zastanawialy, gdzie jest ta druga osoba.
Uciekac musial czesto. Co wieczor przygotowywal nowa pare sandalow i codziennie zostawial je gdzies na pustyni.
Kiedy uznal, ze sa juz gotowe, wyjal z kieszeni zwitek cienkiej kory. Umocowany do niej na kawalku liany wisial bezcenny ogryzek olowka. Postanowil prowadzic dziennik w nadziei, ze moze to w czyms pomoc. Spojrzal na ostatnie wpisy.
PRAWDOPODOBNIE WTOREK: upal, muchy. Obiad: miodowe mrowki. Zaatakowany przez miodowe mrowki. Spadlem do wodnej dziury.
SRODA, JESLI MAM SZCZESCIE: upal, muchy. Obiad: albo buszowe rodzynki, albo odchody kangura. Scigany przez lowcow, nie wiem czemu. Wpadlem do wodnej dziury.
CZWARTEK (BYC MOZE): upal, muchy. Obiad: jaszczurka z niebieskim jezykiem. Napadniety przez jaszczurke z niebieskim jezykiem. Scigany przez innych lowcow. Spadlem z urwiska, wyladowalem na drzewie. Obsiusial mnie maly pluszowy mis majacy klopoty z pecherzem; wyladowalem w wodnej dziurze.
PIATEK upal, muchy. Obiad: jakies korzenie, ktore smakowaly jak wymiociny. To zaoszczedzilo sporo czasu.
SOBOTA: wiekszy upal niz wczoraj, dodatkowe muchy. B. spragniony.
NIEDZIELA: upal. Majacze z pragnienia i much. Nic tylko nic, jak okiem siegnac, z krzakami. Postanowilem umrzec, padlem, stoczylem sie z wydmy do wodnej dziury.
Dopisal, bardzo starannie i jak najmniejszymi literami:
NIEDZIELA: upal, muchy. Obiad: larwy cmy.
Przyjrzal sie zapisowi. Wlasciwie mowil wszystko.
Dlaczego tutejsi ludzie go nie lubili? Spotykal jakies niewielkie plemie, wszyscy byli przyjazni, dowiadywal sie paru rzeczy, poznawal kilka imion, opanowywal slownictwo dostatecznie, zeby gawedzic o zwyklych, codziennych sprawach, na przyklad o pogodzie — i nagle go odpedzali. A przeciez wszyscy rozmawiaja o pogodzie, prawda?
Rincewind zawsze z satysfakcja uwazal sie za rasiste. Buldogi, charty, spaniele — uciekal przed wszystkimi. Pozniej, kiedy z pewnym zaskoczeniem dowiedzial sie, co to slowo naprawde oznacza, nabral calkowitej pewnosci, ze rasista nie jest. Dzielil wszystkich ludzi na takich, ktorzy probuja go zabic, i takich, ktorzy nie probuja.