zdejmujacych do strzyzenia owiec koszule z grzbietow.

Na dworze letnia burza ciela wzgorza blyskawicami i strzelala grzmotami…

* * *

Grzmot i Blyskawica. Znala je jako psy, zanim dowiedziala sie, ze oznaczaja dzwiek i swiatlo burzy. Babcia zawsze miala swoje psy przy sobie, i na dworze, i w domu. W jednej chwili smigaly niczym bialy i czarny znak przez murawe, i nagle byly juz z powrotem, zziajane, nie spuszczajac wzroku z twarzy babci. Polowa psow na wzgorzach to byly szczeniaki Blyskawicy, przyuczone przez babcie Dokuczliwa.

Akwila jezdzila z cala rodzina na wielkie Zawody Psow Pasterskich. Zbierali sie tam wszyscy pasterze z Kredy, a najlepsi wychodzili na arene, by pokazac, jak wspaniale wspolpracuja ze swymi psami. Psy zaganialy owce, rozdzielaly stado na grupki, prowadzily do zagrod — a czasami uciekaly albo rzucaly sie na inne, bo nawet najlepszy pies moze czasem miec zly dzien. Ale babcia nigdy nie wystawiala Grzmotu ani Blyskawicy. Stala oparta o ogrodzenie z psami lezacymi przy nogach i przygladala sie z uwaga, cmiac swa smierdzaca fajke. A tata Akwili twierdzil, ze po kazdym pokazie sedziowie spogladali na nia nerwowo, zeby odgadnac, co o tym mysli. Prawde mowiac, spogladali tez wszyscy pasterze. Babcia nigdy, przenigdy nie wychodzila na arene, poniewaz to ona oceniala. Jesli uwazala, ze jestes dobrym pasterzem — skinela ci glowa; jesli pociagnela ze swej fajki, mruczac „niezle, niezle” — zostawales bohaterem dnia, krolem na Kredzie…

Akwili zdarzalo sie spedzac cale dnie u babci, kiedy byla calkiem malutka, wtedy Grzmot i Blyskawica sie nia opiekowaly. Lezaly o kilka krokow od miejsca, gdzie sie bawila, i nie spuszczaly z niej oka. A jaka byla dumna, gdy babcia pozwolila jej wydawac psom polecenia, by zaganialy owce. Biegala rozentuzjazmowana to w jedna, to w druga strone, wykrzykujac: „Chodzcie!”, „Tutaj!”, „Naprzod!”, i napawala sie chwala, bo psy zaganialy stado doskonale.

Teraz juz wiedziala, ze robily to, nie zwazajac na jej okrzyki. Babcia pykala z fajeczki, a psy po prostu czytaly w jej myslach. Nigdy nie sluchaly nikogo poza swoja pania.

* * *

Burza po chwili przycichla i slychac bylo tylko cichy szum deszczu.

W ktoryms momencie kot Szczurolow przepchnal sie przez okno i wyladowal na lozku. Zaczac trzeba od tego, ze byl duzy, choc uczciwiej bedzie przyznac, ze byl po prostu strasznie gruby, tak gruby, ze na jakiejkolwiek powierzchni, ktora mozna uznac za plaska, stopniowo sie rozprzestrzenial, az tworzyl wielka plame futra. Nienawidzil Akwili, ale osobiste uprzedzenia nie mogly go pozbawic cieplego miejsca do spania — byloby to ponizej jego godnosci.

Musiala usnac, bo obudzily ja glosy.

Wydawaly sie dochodzic gdzies z bliska, a jednak byly cichutenkie.

— Na litosc! Latwo powiedziec „znajdzcie czarownice”, ale czego wlasciwie mamy szukac? Wszystkie te wielkie dziela wygladaja dla mnie tak samo.

— Bard powiedzial, ze to duza, duza dziewczyna!

— Tez mi pomoc! Tu sa same duze, duze dziewczyny.

— Wy glupki! Przeciez kazdy wie, ze czarownica nosi spiczasta czapke.

— Wiec nie mozna byc czarownica, kiedy sie spi, co?

— Czesc! — wyszeptala Akwila.

Zapanowala cisza haftowana oddechami jej siostr. Ale w jakis sposob, choc Akwila nie umialaby tego opisac, byla to cisza ludzi starajacych sie nie wywolac zadnego halasu.

Wychylila sie, by spojrzec pod lozko. Nie bylo tam nic poza naczyniem nocnym.

Glosiki, ktore slyszala, byly podobne do glosow z rzeki.

Lezala na plecach w blasku ksiezyca i nasluchiwala tak, ze az zabolaly ja uszy.

Potem zaczela sie zastanawiac, jak bedzie wygladala szkola dla czarownic i dlaczego jeszcze jej nie zobaczyla.

Znala kazdy cal wokol farmy na przestrzeni dwoch mil wokol. Najbardziej podobala jej sie rzeka, zwlaszcza rozlewisko z lacha, ktorej prazkowany grzbiet wystawal ponad wode, by wygrzewac sie na sloncu. Na brzegach wily gniazda zimorodki. Mniej wiecej o mile w gore rzeki zyly czaple. Lubila je podgladac, gdy schodzily w dol nurtu, by lowic ryby, bo nie ma nic smieszniejszego niz czapla zrywajaca sie w pospiechu do lotu…

Powoli zapadala znow w sen, myslac o ziemiach otaczajacych farme. Nie bylo kryjowki, ktorej by tam nie znala.

Ale moze gdzies jednak znajdowaly sie zaczarowane drzwi. Gdyby prowadzila szkole dla czarownic, tak by wlasnie zrobila. Wszedzie znajdowalyby sie sekretne wejscia, nawet o setki mil dalej. Trzeba spojrzec na jakas konkretna skale, powiedzmy w swietle ksiezyca, a tam sa kolejne drzwi.

No a szkola… jaka to szkola? Lekcje latania na miotle i nauka, jak zrobic, by czubek kapelusza byl naprawde ostry, no i czarodziejskie posilki i mnostwo kolezanek…

— Czy ten dzieciak zasnal?

— Nie slysze, zeby sie ruszala.

Akwila otworzyla w ciemnosciach oczy. Glosy spod lozka pobrzmiewaly lekkim echem. Jak dobrze, ze nocnik byl czysty.

— No, ruszajmy z tego naczynia.

Glosy przemieszczaly sie przez sypialnie, a uszy Akwili staraly sie obrocic, by za nimi nadazyc.

— Hej, patrzcie, dom. Jakie ciutkrzeselka!

Znalazly domek dla lalek, pomyslala Akwila.

Byl calkiem duzy, a zrobil go pan Kloc, pracujacy na farmie jako stolarz, kiedy najstarsza siostra Akwili, ktora teraz miala juz dwojke wlasnych dzieci, byla mala dziewczynka. I raczej toporny. Pan Kloc nie nadawal sie do delikatnej roboty. Przez lata kolejne dziewczynki ozdabialy domek kawalkami materialow i ustawialy w srodku mebelki, jakie dostawaly do zabawy.

Wlasciciele glosow byli najwyrazniej zachwyceni, jakby odkryli palac.

— Hej, hej, hej, jak tu mieciutko! W tym pokoju jest lozko, z poduszkami.

— Ciszej, nie chcemy przeciez, zeby sie ktoras z nich obudzila.

— Na litosc, przeciez jestem cicho jak ciutmyszka. Aj! Tu sa zolnierze.

— Jacy zolnierze?

— W tym pokoju jest mnostwo zandarmow.

Znalazly olowiane zolnierzyki, pomyslala Akwila, starajac sie nie oddychac zbyt gleboko.

Tak naprawde miejsce zolnierzykow nie bylo w domku dla lalek, ale poniewaz Bywart byl jeszcze za maly, by sie nimi bawic, Akwila uzywala ich jako dodatkowych gosci na herbatkach, ktore organizowala dla lalek. Zabawki musza byc bardzo wytrzymale, by przetrwac pokolenia i nie zawsze sie to udawalo. Na ostatnim przyjeciu goscmi byly szmaciana lalka bez glowy, trzy zolnierzyki i trzy czwarte malego misia.

Od strony domku dochodzily ja gluche dzwieki uderzen.

— Mam jednego! Ty, kolego, czy twoja matka potrafi szyc? Szyj w niego. Aj! On ma wsrod przodkow drzewo.

— Na litosc! Jakies cialo bez glowy!

— Nic dziwnego, przeciez tu jest niedzwiedz. Poczuj moj but!

Akwili wydawalo sie, ze choc wlasciciele trzech glosikow walcza z rzeczami, ktore nie moga im odpowiedziec tym samym, na przyklad z misiem bez jednej nogi, jednak walka nie jest wcale przesadzona.

— Mam go! Mam! Mam! Zaraz go ukasze, choc jest twardy jak nie wiem co.

— Ktos mnie gryzie w noge! Ktos mnie gryzie w noge!

— Przestancie! Bijecie sie ze soba, wy glupki. Mam was dosc.

Akwila poczula, ze Szczurolow unosi glowe. Owszem, byl gruby i leniwy, ale przy polowaniu poruszal sie z predkoscia blyskawicy. Nie mogla pozwolic, by w jego lapy dostaly sie… te nie wiadomo jakie istoty.

Odkaszlnela glosno.

— Slyszycie? — doszedl ja glosik z domku dla lalek. — Obudziliscie ja. Zjezdzamy.

Znowu zapanowala cisza i tym razem Akwila uznala, ze jest to cisza wynikajaca raczej z braku obecnosci

Вы читаете Wolni Ciutludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату