niz cisza, osob zachowujacych sie nadzwyczaj cicho. Szczurolow znowu zapadl w sen, tylko od czasu do czasu podskakiwal, gdy w swym kocim snie cos zlapal.
Odczekala chwilke, a potem zsunela sie z lozka i na paluszkach podeszla do drzwi, omijajac dwie skrzypiace deski podlogowe. Zeszla po ciemku schodami, znalazla w swietle ksiezyca krzeslo, wdrapala sie na nie, by z babcinej polki zdjac „Ksiege dzieciecych basni”, potem otworzyla zasuwke przy drzwiach prowadzacych na podworko i wyszla w ciepla letnia noc.
Wokol unosila sie mgla, ale w gorze widac bylo kilka gwiazd i swiecil dopelniajacy sie ksiezyc. Akwila wiedziala, ze jest dopelniajacy sie, poniewaz przeczytala w kalendarzu, ze „dopelniajacy” oznacza ksiezyc w ksztalcie literki D, kiedy jest nieco grubszy niz cwiartka, i starala sie przylapac go na osiagnieciu tego stadium, zeby mogla powiedziec do samej siebie:
„Widze, ze dzis w nocy ksiezyc sie dopelnia”. — Mozliwe, ze to powie wam wiecej o Akwili, niz ona sama by wam powiedziala.
Ksiezyc wedrowal po niebie, ktore w polowie przeslanialy czarne wzgorza. Przez chwile szukala wzrokiem swiatelka latarni babci Dokuczliwej…
Babcia nigdy nie stracila zadnej owcy. To bylo jedno z najwczesniejszych wspomnien Akwili: mama trzyma ja na rekach, stojac przy oknie, jest lodowata wczesnowiosenna noc, nad gorami swieci milion jasnych gwiazd, a na ciemnej plachcie wzgorz lsni tylko jedno swiatelko, jedna zolta gwiazdka migajaca w konstelacji babci Dokuczliwej. Zeby nie wiem jak zla byla pogoda, babcia nie szla do lozka, dopoki nie znalazla zagubionej owcy…
Ktos nalezacy do duzej rodziny tylko w jednym miejscu mogl sie poczuc wygodnie sam ze soba — w wygodce. Miala trzy otwory i tam wlasnie wybierano sie, kiedy ktos zapragnal byc przez chwile sam.
W srodku postawiono swiece, a na sznurku wisial zeszloroczny kalendarz. Wydawca znal dobrze swych czytelnikow, dlatego drukowal kalendarz na miekkim, cienkim papierze.
Akwila zapalila swiece, usiadla wygodnie i otworzyla „Ksiege dzieciecych basni”.
Ksiezyc dopelnial sie na niebie widoczny przez sierpowaty otwor wyciety w drzwiach.
Tak naprawde nigdy nie lubila tej ksiazki. Miala wrazenie, ze ktos stara sie jej powiedziec, co powinna robic i jak myslec. Nie schodz ze sciezki, nikomu nie otwieraj drzwi i zapamietaj, ze czarownica jest zla. Aha, i uwierz, ze mozna wybrac sobie dobra zone wedlug rozmiaru stopy.
Jej zdaniem wiele z tych opowiesci bylo wielce podejrzanych. Jedna z nich konczyla sie tym, ze dwoje dobrych dzieci wpychalo zla czarownice do jej wlasnego pieca. Akwila zastanawiala sie nad tym i nad okropna historia pani Lucjanowej. Byla pewna, ze przez takie opowiesci ludzie przestaja uzywac rozumu. Myslala sobie: No nie, nikt nie ma na tyle duzego pieca, by wepchnac tam calego czlowieka, a poza tym jak te dzieci mogly wpasc na pomysl, by zjadac to i owo z czyjegos gospodarstwa? I dlaczego jakis chlopak na tyle glupi, by nie wiedziec, ze krowa jest wiecej warta niz piec malych groszkow, ma prawo zamordowac olbrzyma i zabrac cale jego zloto? Nie wspominajac juz o tym, ze przy okazji popelnial wandalizm ekologiczny. A dziewczynka, ktora nie potrafi rozroznic wilka od wlasnej babci, jest albo glupia jak but, albo pochodzi z bardzo brzydkiej rodziny. Te historie byly nieprawdziwe. Ale pani Lucjanowa umarla z powodu jednej z tych historii.
Akwila przerzucala strone za strona, szukajac wlasciwego rysunku. Bo chociaz opowiesci doprowadzaly ja do szalu, to nigdy w zyciu nie widziala nic piekniejszego od tych obrazkow.
Przerzucila jeszcze jedna kartke i ujrzala to, czego szukala.
Zazwyczaj wrozki nie robily na niej wielkiego wrazenia. Czemu mialyby robic, jesli wygladaly jak male dziewczynki, ktore po lekcji baletu musialy sie przedrzec sciezka prowadzaca wsrod jezyn? Ale ten obrazek… byl inny. Kolory mial dziwne i nie bylo na nim w ogole cieni. Wszedzie rosly ogromne trawy i stokrotki, wiec wrozki musialy byc malutkie, ale wygladaly na duze. Wygladaly jak dziwni ludzie. Zdecydowanie nie jak wrozki. Prawie zadna nie posiadala skrzydelek. I mialy dziwne ksztalty. Tak naprawde bardziej wygladaly na potwory. Dziewczynki w strojach baletnic nie dorastaly im do piet.
I dziwne bylo jeszcze to, ze w odroznieniu od innych ilustracji w ksiazce ta wygladala tak, jakby artysta malowal cos, co widzial naprawde… przynajmniej widzial to w swojej glowie, pomyslala Akwila.
Skupila wzrok na lewym dolnym rogu i zobaczyla go. Widziala go juz wczesniej, ale trzeba bylo wiedziec, gdzie patrzec. Spogladal na nia gniewnie rudowlosy czlowieczek, ubrany jedynie w spodniczke i skorzana kamizelke. Wygladal na bardzo rozgniewanego. I…
Akwila przysunela blizej swiece, by zobaczyc dokladniej… z pewnoscia unosil reke w niegrzecznym gescie. Nawet gdyby sie nie widzialo, ze chodzi o wyrazenie czegos niemilego, nietrudno to bylo odgadnac.
Uslyszala glosy. Pchnela noga drzwi, by lepiej je slyszec, poniewaz czarownica zawsze sie przysluchuje rozmowom innych.
Dzwiek dochodzil z drugiej strony zywoplotu, za ktorym rozciagalo sie pole i gdzie nie powinno znajdowac sie nic poza owcami przygotowanymi na sprzedaz. Owce nie sa rozmowne. Podkradla sie we mgle i znalazla mala dziure zrobiona przez kroliki. Zajrzala…
Tuz obok zywoplotu pasl sie baran, a rozmowa dochodzila spod niego, a raczej z wysokiej trawy pomiedzy jego kopytkami. Rozmowcow bylo najwyrazniej czterech, w ich glosach brzmialo poirytowanie.
— Na litosc! Chcielismy krowe, a nie owce!
— Daj spokoj, co za roznica. Dalej, chlopaki, lapcie za nogi!
— Wszystkie krowy sa w oborze, bierzemy to, co sie da.
— Trzymaj rowno, trzymaj rowno!
— Dobra, licze. Uwaga, chlopaki, raz… dwa… trzy…
Baran uniosl sie nieco w powietrzu i przestraszony zabeczal, widzac, ze przemieszcza sie ponad polem. Akwili wydawalo sie, ze widziala migniecie rudych wlosow w trawie pod baranim brzuchem, ale byl to tylko moment, a potem wszystko rozmylo sie we mgle.
Przedarla sie przez zywoplot, nie zwracajac uwagi na drapiace kolce. Babcia Dokuczliwa nie pozwolilaby nikomu odejsc z ukradziona owca, nawet komus niewidzialnemu.
Mgla gestniala. Nagle Akwila uslyszala glosy dochodzace z kurnika. Znikajacy baran mogl zaczekac. Najwyrazniej potrzebowaly jej kury. Lis dobral sie do nich dwa razy w zeszlym tygodniu i teraz kury, ktore zostaly, nie chcialy sie niesc. Akwila przebiegla ogrod, zaczepiajac koszula nocna o wasy groszku i krzaki agrestu. Wpadla z rozpedem w drzwi kurnika.
Nie zobaczyla latajacych pior ani zadnych objawow paniki, jakie normalnie wywoluje lis. Ale kurczaki zbily sie w niespokojna gromadke, a kogucik Obciach skakal nerwowo w gore i w dol. Jedna z kur wygladala na zaklopotana. Akwila ja podniosla.
Na ziemi stalo dwoch malenkich blekitnych rudowlosych ludzikow. Obaj trzymali w objeciach po jajku. Spogladali w gore z minami winowajcow.
— O nie! — jeknal jeden. — To ta dziewczyna. Ona jest wiedzma.
— Kradniecie nasze jajka! — krzyknela Akwila. — Jak smiecie! A ja nie jestem zadna wiedzma.
Ludziki popatrzyly na siebie, a potem na jajka.
— Jakie jajka? — zapytal jeden.
— Jajka, ktore trzymacie w rekach — powiedziala znaczaco Akwila.
— Co? Aha, te jajka? Wiec to sa jajka, tak? — rzekl ten, ktory pierwszy sie odezwal, spogladajac na jajka, jakby nigdy wczesniej ich nie widzial. — Wiec o nie ci chodzi. Myslelismy, ze to kamienie.
— No wlasnie, kamienie — poparl go nerwowo drugi.
— Weszlismy sobie pod twoja kokoszke, zeby sie ciut ogrzac — tlumaczyl ten pierwszy.
— A poniewaz tu lezalo to cos, a kokoszka ciagle gdakala, myslelismy, ze to kamienie…
— No wlasnie, wciaz gdakala — drugi energicznie przytakiwal.
— … zrobilo nam sie zal biedactwa i…
— Odlozcie… jajka… z powrotem — powiedziala powoli Akwila.
Ten mniej wymowny kuksnal kumpla.