— Rozumiem, ze to oznacza „nie” — powiedziala Akwila. — Wiec czym jestescie?
Otrzymala niezwykla ilosc brakow odpowiedzi.
Polozyla sie, by zajrzec pod umywalnie, potem zajrzala za polki, na ktorych dojrzewaly sery. Zajrzala w kazdy ciemny, zasnuty pajeczynami kat. Wszystkie zakamarki wygladaly na puste.
Pomyslala sobie: Wydaje mi sie, ze przydalaby mi sie lekcja za jedno jajko. I to szybko…
Akwila wedrowala spadzista sciezka prowadzaca z farmy do wioski tysiace razy.
Przez wieki wozy tak wyrobily drozke, ze wygladala raczej jak cos w rodzaju zlebu w kredzie, a gdy padaly deszcze, splywal nia mleczny strumien.
Dziewczynka pokonala pol drogi, gdy rozlegl sie szum. Zywoplot szelescil, choc nie bylo wiatru. Skowronki ucichly i mimo ze wczesniej nie zauwazala ich spiewu, nagla cisza ja przerazila. Nie ma nic glosniejszego niz koniec piesni, ktora slychac zawsze.
Kiedy podniosla w gore wzrok, odniosla wrazenie, ze spoglada przez diament. Niebo sie iskrzylo, a powietrze zrobilo sie w jednym momencie tak zimne, jakby wstapila w lodowata kapiel.
Potem zobaczyla, ze pod stopami ma snieg, biale platki pokryly krzaki rosnace przy drodze. I uslyszala stukot kopyt.
Dochodzily z pobliskiego pola. Kon galopowal przez snieg, tuz za zywoplotem, ktory byl teraz, calkiem nagle, sciana bieli.
Tupot nog konskich ucichl. Przez chwile nie bylo slychac nic, a potem kon wyladowal na drozce, slizgajac sie na zamarznietej ziemi. Utrzymal sie, stajac na tylnych kopytach, a jezdziec zwrocil sie w strone Akwili.
Ale nie twarza. Poniewaz nie mial twarzy. Nie mial tez glowy.
Zaczela uciekac. Slizgala sie po sniegu, lecz nagle w jej umysle tez zapanowal lodowaty chlod.
Biegla na dwoch slizgajacych sie na lodzie nogach. Kon mial ich dwa razy tyle. Nieraz widziala, z jakim trudem konie wdrapuja sie na oblodzone wzgorze. To dawalo jej szanse.
Slyszala za soba ciezki oddech i rzenie konia. Zaryzykowala spojrzenie w tyl. Kon biegl za nia, ale niezbyt szybko, bo sie slizgal. Buchaly z niego kleby pary.
W polowie wzniesienia sciezka przechodzila pod szpalerem drzew, uginajacych sie teraz pod sniegiem i wygladajacych jak pierzaste chmury. Kawalek dalej, Akwila wiedziala o tym dobrze, drozka byla mniej stroma. Tam jezdziec ja dogoni. Nie wiedziala, co moze sie wtedy wydarzyc, ale obawiala sie, ze bedzie to trwalo nieprzyjemnie krotko.
Kiedy przechodzila pod drzewami, spadlo na nia kilka platkow sniegu. Uznala, ze musi przebiec ten kawalek. Moze uda jej sie dotrzec do wioski? W bieganiu byla niezla.
Ale jesli nawet tam dobiegnie, to co dalej? Nigdy nie uda jej sie dopasc do zadnych drzwi na czas. Ludzie beda biegac i krzyczec. Jezdziec nie wygladal na takiego, ktory sie tym specjalnie przejmie.
Nie, musiala sobie z nim poradzic sama.
Gdyby tylko miala ze soba patelnie…
— Spojrz tutaj, ciutwiedzmo! Zatrzymaj sie, i to juz!
Podniosla wzrok. Blekitny ludzik wychylal sie z zywoplotu.
— Goni mnie jezdziec bez glowy! — wykrzyczala.
— Nie uda mu sie, sloneczko. Stoj spokojnie. Popatrz mu w oczy!
— On nie ma oczu.
— Na litosc! Jestes wiedzma czy nie? Popatrz mu w oczy, ktorych nie ma.
Blekitny ludzik zniknal w sniegu.
Akwila obrocila sie na piecie. Kon truchtal pod drzewami, na plaskiej ziemi radzil sobie lepiej. Jezdziec trzymal w dloni miecz i niewatpliwie spogladal na nia oczami, ktorych nie mial. Przykro bylo slyszec jego chrapliwy oddech.
Te ludziki na mnie patrza, pomyslala. Nie moge uciekac. Babcia Dokuczliwa nigdy nie uciekalaby przed czyms, co nie ma glowy.
Zalozyla rece przed soba i spokojnie patrzyla.
Jezdziec zatrzymal sie, jakby zdziwiony, po czym przynaglil konia.
Niebiesko-pomaranczowy ksztalt, wiekszy od pozostalych ludzikow, spuscil sie z drzewa. Wyladowal na lbie konia, pomiedzy jego oczami i zlapal obiema rekami za konskie ucho.
— To dla ciebie, strupie! — krzyknal i trzasnal konia glowa miedzy oczy.
Ku zdumieniu Akwili kon zatoczyl sie na bok.
— No i jak?! — wrzeszczal maly wojownik. — Twardziel z ciebie, co? No to dostaniesz jeszcze raz.
Tym razem kon zakolebal sie w druga strone, tylne nogi ugiely sie pod nim i upadl w snieg.
Na zywoplocie pokazala sie chmara blekitnych ludzikow. Jezdziec probowal sie podniesc na nogi, ale zniknal pod pomaranczowo-blekitna wrzeszczaca nawalnica.
I nagle zniknal naprawde. Snieg zniknal rowniez. Kon tez.
Blekitni przez chwile tkwili na rozpalonej sloncem piaszczystej drodze. Po czym jeden z nich wykrzyknal:
— Na litosc! Kopnalem sie we wlasna glowe!
A potem oni takze znikneli, ale przez chwile Akwila widziala za zywoplotem blekitno-pomaranczowe smugi.
Skowronki znowu spiewaly. Wszystko wokol bylo zielone i rozkwiecone. Ani jedna galazka nie zostala zlamana, ani jeden kwiat zniszczony. Niebo odzyskalo blekit, ale w niczym nie przypominalo diamentu.
Akwila spuscila wzrok. Na czubkach jej butow topil sie snieg. Z jakiegos dziwnego powodu ja to ucieszylo. Poniewaz oznaczalo, ze wszystko, co sie wydarzylo, bylo magia, a nie szalenstwem. A ona, gdy zamknela oczy, wciaz slyszala chrapliwy oddech jezdzca bez glowy.
Teraz potrzebowala towarzystwa innych ludzi i normalnych czynnosci. Ale bardziej niz czegokolwiek potrzebowala odpowiedzi.
Choc najbardziej chcialaby nie slyszec chrapliwego oddechu…
Namioty znikly. Poza kilkoma ogryzkami kredy i kilkoma ogryzkami jablek, no i kilkoma zgniecionymi trawami, a na nich kilkoma kurzymi piorkami nie bylo juz niczego, co by wskazywalo, ze kiedys przebywali tu nauczyciele.
— Pssst! — odezwal sie cichy glos. Spojrzala w dol.
Pod lisciem szczawiu schronil sie ropuch.
— Panna Tyk mowila, ze tu wrocisz — oswiadczyl. — Podejrzewam, ze chcialabys sie dowiedziec kilku rzeczy.
— Wszystkiego — odparla Akwila. — Mamy inwazje blekitnych ludzikow. W ogole nie rozumiem, o co im chodzi. I w dodatku ciagle nazywaja mnie wiedzma.
— No tak. — Ropuch pokiwal glowa. — To Fik Mik Figle.
— Byl snieg, a potem juz go nie bylo! Scigal mnie jezdziec bez glowy! I jeden z tych… jak ich nazwales?
— Fik Mik Figle — powtorzyl ropuch. — Znani takze jako praludki. A sami mowia na siebie Wolni Ciutludzie.
— Jeden z nich zdzielil konia glowa. A to byl potezny kon.
— Tak, to mi wyglada na Figla — potwierdzil ropuch.
— Dalam im troche mleka, ale wszystko porozlewali.
— Dalas Fik Mik Figlom mleko?
— No coz, powiedziales, ze to krasnoludki!
— Nie krasnoludki, tylko praludki. I z cala pewnoscia nie pija mleka!
— Czy pochodza z tego samego miejsca co Jenny?
— Nie, to rebelianci.