jedna z nich. Owiniety w szmatke korek byl gleboko wbity w szyjke, ale poniewaz mial juz swoje lata, udalo jej sie go podwazyc czubkiem noza. Zaczela lzawic od samych oparow.

Juz miala nalac odrobine zlotobrazowego plynu na spodeczek, gdy ropuch zaprotestowal:

— Nie rob tego, bo nas stratuja. Wystarczy, ze nie zakorkujesz butelki.

Zapach wydostal sie na zewnatrz, unoszac sie w goracym powietrzu.

Usiadla na stoleczku, ktorego uzywala do dojenia krow.

— No dobrze — odezwala sie. — Mozecie wychodzic.

Bylo ich kilkaset. Wylanialy sie z wiader. Spuszczaly sie na nitkach z belek sufitowych. Wychylaly sie wstydliwie zza polek, na ktorych dojrzewaly sery. Wyczolgiwaly sie spod koryta. Wychodzily z takich miejsc, w jakich trudno byloby sobie wyobrazic kogos z wlosami o barwie pomaranczy.

Wszystkie mialy szesc cali wzrostu i byly prawie cale blekitne, chociaz trudno powiedziec, czy byl to kolor ich ciala, czy tatuazy, ktore pokrywaly je wszedzie, gdzie tylko nie rosly pomaranczowe wlosy. Mialy krotkie spodniczki, a niektore nosily tez skorzane kamizelki. Kilku uzywalo kroliczej lub szczurzej czaszki niczym helmu. I kazdy z nich mial przerzucony przez plecy miecz wielkosci samego siebie.

Akwile najbardziej zdumialo to, ze wszystkie sie jej baly. W wiekszosci spogladaly na swe stopy, co wcale nie podnosilo ich na duchu, jako ze stopy mialy duze i brudne, w czesci okryte skorami zwierzecymi powiazanymi na ksztalt bardzo nieudanych butow. Zaden nie chcial jej patrzec w oczy.

— Czy to wy napelniliscie woda wiadra? — zapytala.

Odpowiedzialo jej szuranie nogami, odkaslywanie, a wreszcie choralne:

— Tak jest.

— I drewniane koryto?

Kolejne „Tak jest”.

— A co z baranem?

Zaden nie podniosl na nia wzroku.

— Dlaczego ukradliscie barana?

Poszturchiwaly sie przez chwile, cos do siebie nawzajem szepczac, wreszcie jeden wysunal sie przed szereg i sciagnawszy kroliczy helm, mial go nerwowo w dloniach.

— Bylismy glodni, panienko — odparl. — Ale kiedy dowiedzielismy sie, ze to twoj baran, oddalismy go z powrotem.

Ludziki wygladaly na tak zmartwione, ze Akwila poczula litosc.

— Rozumiem, ze gdybyscie nie byli glodni, nie ukradlibyscie go — uznala polubownie.

Odpowiedzialo jej pare setek zdziwionych spojrzen.

— Ukradlibysmy, panienko — odrzekl ten, ktory mial helm.

— Ach tak?

W glosie Akwili zabrzmialo takie zdziwienie, ze mowca rozejrzal sie po swych kolegach, szukajac u nich wsparcia. Przytakneli zbiorowo.

— Oczywiscie, panienko. Musielibysmy. Jestesmy slynni z tego, ze kradniemy. Prawda, chlopaki? Z czego jestesmy slynni?

— Z kradziezy! — wykrzyknely blekitne ludziki.

— I z czego jeszcze, chlopcy?

— Z bitnosci!

— I z czego?

— Z picia?

— I z czego jeszcze?

To najwyrazniej wymagalo zastanowienia, ale osiagnely porozumienie i odkrzyknely:

— Picia i bicia!

— No i jest jeszcze cos — wymamrotal stojacy z przodu. — No tak, powiedzcie wiedzmie, chlopaki.

— Kradnij, pij i bij! — wykrzykneli niebiescy wojownicy.

— Powiedzcie ciutwiedzmie, kim jestesmy, chlopaki — polecil ten, ktory mial helm.

Male miecze blysnely wyciagniete w gore.

— Fik Mik Figle! Wolni Ciutludzie! Nie mamy krola! Nie mamy krolowej! Nie mamy pana! Nie damy sie znowu oszukac!

Akwila milczala. Ludziki czekaly, co teraz zrobi, i im dluzej nic nie mowila, tym bardziej byly markotne. Opuscily miecze, wyraznie zawstydzone.

— Ale nie osmielilibysmy sie odmowic poteznej wiedzmie niczego… no chyba ze po mocnym drinku — powiedzial mnacy helm, nie spuszczajac wzroku z butelki Specjalnego Plynu dla Owiec. — Nie pomozesz nam?

— Pomoc wam? — powtorzyla zdziwiona Akwila. — Chcialabym, zebyscie to wy pomogli mnie! Ktos porwal mojego brata w bialy dzien.

— O jejku, jejku, jejku! — wydal z siebie mnacy. — W takim razie nadeszla. Ona nadeszla czarujaco. Przybylismy za pozno. To Krolowa.

— Chodzi wam o krolowa… — zaczal ropuch.

— Ciii, ty plugawcze! — wykrzyknal mnacy helm, ale jego glos zniknal w jekach i piskach Fik Mik Figli. Wyrywaly sobie wlosy z glow, rzucaly sie na ziemie z okrzykami „nieszczesny dzien” oraz „ojejojejojej”. Ropuch klocil sie z mnacym helm. Zapanowal ogolny harmider, bo kazdy krzyczal coraz glosniej, by byc slyszany.

Akwila wstala.

— Wszyscy zamknijcie sie, ale juz! — wykrzyknela.

Zapadla kompletna cisza, poza kilkoma pociagnieciami nosem i „ojejku”, ktore odezwaly sie jeszcze z rozpedu.

— Staramy sie pokazac, jak mozna zniesc taki bol, o pani — tlumaczyl mnacy helm, plaszczac sie przed nia ze strachu.

— Tylko nic mi tu nie znosic! — zachnela sie Akwila. — To jest mleczarnia. I musi tu panowac czystosc.

— Eee… znosic bol oznacza to samo co cierpiec — wyjasnil ropuch.

— Poniewaz jesli Krolowa jest tutaj, wkrotce odejdzie nasza wodza — odparl mnacy helm. — I nie bedziemy miec nikogo, kto sie nami zaopiekuje.

Kto sie nimi zaopiekuje, powtorzyla w myslach. Setki malych zakapiorow, z ktorych kazdy wygralby konkurs na najbardziej zlamany nos, potrzebuja kogos, kto by sie nimi zaopiekowal.

Wziela gleboki wdech.

— W domu placze moja mama — powiedziala. — I… — Nie wiem, jak jej dopomoc. To juz bylo tylko do siebie. Nie jestem dobra w takich sprawach, nigdy nie wiem, co powinnam mowic. A na glos do dala: — … I tak by chciala, zeby wrocil. Bardzo. — A potem jeszcze, prawie zalujac, ze to mowi: — Byl jej ulubiencem.

Zwrocila sie do mnacego helm, ktory wycofal sie juz do szeregu.

— Nie moge o tobie myslec „ten, ktory mnie helm”, wiec po wiedz mi, jak masz na imie.

Z setek ust Fik Mik Figli wyrwalo sie wspolne „och”, a potem Akwila uslyszala, jak powtarzaja do siebie szeptem:

— Tak, to wiedzma, nie ma watpliwosci. To jest wiedzmowate pytanie!

Mnacy helm rozejrzal sie w poszukiwaniu pomocy.

— Nie zdradzamy naszych imion — wymamrotal.

Ale jakis inny Figiel, czujacy sie wyraznie bezpieczniej, bo ukryty w dalszych szeregach, wyrwal sie z:

— Co jest! Nie mozesz odmowic wiedzmie.

Ludzik mnacy helm podniosl na nia wzrok, w ktorym czailo sie przerazenie.

— Jestem szefem tego klanu, panienko. Moje imie brzmi… — pociagnal nosem — Rozboj Figiel, panienko. Ale blagam, bys nie uzyla go przeciwko mnie!

— Oni wierza, ze imiona maja moc — wyjasnil szeptem ropuch. — Boja sie, ze ludzie moga je zapisac.

— I umiescic w skomplikowanych dokumentach — powiedzial Rozboj.

— Na przyklad na wezwaniach i tego typu — dodal ktorys.

— Lub na listach typu „Poszukiwany”! — wykrzyknal inny.

— Albo na rachunkach lub dokumentach sadowych — rzekl jeszcze ktorys.

Вы читаете Wolni Ciutludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату