Akwila rozejrzala sie. Od zachodu slonca dzielilo ich jeszcze kilka godzin, ale cienie sie juz wydluzaly.

— Czas isc — oswiadczyla, zawiazujac fartuszek. — A ty idziesz ze mna.

— Ale ja nie bardzo sie znam na wejsciu do… — zaczal ropuch, starajac sie wycofac.

Poniewaz jednak ropuchy nie najlepiej posuwaja sie rakiem, zlapala go i wsadzila do kieszeni fartuszka.

Pobiegla w kierunku kopcow i kamieni. Moj brat nigdy nie dorosnie, myslala. To wlasnie powiedziala stara dama. Jak to dziala? Jak wyglada miejsce, w ktorym sie nie dorasta? Zobaczyla, ze William i Nie-tak-duzy-jak- Sredniej-Wielkosci-Jock-ale-wiekszy-niz-Ciut-Jock-Jock biegna tuz obok niej, lecz reszty Figli nie bylo nigdzie widac.

I nagle znalazla sie miedzy kopcami. Siostry opowiadaly, ze spoczywa w tym miejscu wielu rycerzy, co jednak wcale jej nie przerazalo. Tak naprawde na wzgorzach nigdy niczego sie nie bala.

Ale teraz poczula chlod. Ktorego nie odczuwala nigdy wczesniej.

„Znajdz miejsce, gdzie nie dziala czas”. No coz, kopce byly bardzo, ale to bardzo stare. Kamienie tez. Czy pasowaly w tym miejscu? Tak, jednak tak, nalezaly do przeszlosci, ale przez tysiace lat wryly sie w te wzgorza. Tutaj sie zestarzaly. Byly czescia krajobrazu.

Niskie slonce wydluzalo cienie. To byla pora, kiedy Kreda zdradzala swe sekrety.

Gdzieniegdzie, jesli swiatlo odpowiednio padalo, dostrzec mozna bylo zarysy dawnych drog i pol. Cienie pokazywaly to, co ginelo w ostrym swietle dnia.

To Akwila wymyslila okreslenie „ostre swiatlo”.

Nie widac bylo sladow racic. Przechadzala sie wokol trzymieni, ktore troche przypominaly wielkie kamienne odrzwia, ale nawet gdy probowala przez nie przechodzic, nic sie nie dzialo.

To nie zgadzalo sie z planem. Powinny byc jakies magiczne drzwi. Tego byla pewna.

Szum w uszach podpowiedzial jej, ze ktos gra na mysich dudach. Rozejrzala sie i zobaczyla barda Williama stojacego na strzaskanym kamieniu. Mial wydete policzki, dudy tez byly pelne powietrza.

Pomachala do niego.

— Czy cos widzisz? — zapytala.

William wypuscil z warg ustnik i szum w jej uszach ustal.

— O tak — powiedzial.

— Droge do ziemi nalezacej do Krolowej.

— O tak.

— Czy opowiesz mi o niej?

— Ja nie musze mowic wodzy. Wodza sama zobaczy.

— Ale moglbys mi ja pokazac!

— Tak, a ty moglabys powiedziec „prrrrosze” — odparl William. — Mam dziewiecdziesiat szesc lat i nie jestem zabawka z twojego domku dla lalek. Mialas wspaniala babcie, ale to nie powod, by mi rrrrozkazywala ciutdziewczynka.

— Ciut? — powtorzyla.

— Chodzi mu o cos bardzo malego — podpowiedzial ropuch. — Zaufaj mi.

— On nazywa mnie mala!!!

— Wewnatrz jestem duzo wiekszy niz ty — oznajmil William. — I powiedzialbym, ze twoj tata nie bylby uszczesliwiony, gdyby jego wielka ciutdziewczynka zaczela sie szarrrrogesic!

— Stara wodza rozkazywala ludziom! — odparla Akwila.

— Oczywiscie. Ale ona zaprrrracowala na rrrrespekt. — Slowa barda odbily sie echem od kamieni.

— Prosze, pomoz mi! Nie wiem, co robic! — jeknela Akwila.

William przyjrzal sie jej uwaznie.

— No coz, rrrradzisz sobie nie najgorzej — odparl juz znacznie milszym tonem. — Zalatwilas sprrrrawe slubu, nie lamiac zasad, a co wiecej, lubisz rrrryzyko, musze ci to przyznac. Znajdziesz drrrroge, wszystko w swoim czasie. Tylko uwazaj, gdzie stapasz, i nie oczekuj, ze swiat sie dostosuje do ciebie. Musisz szukac slodyczy, to wszystko. Uzyj swych oczu. I uzyj swej glowy.

Wlozyl ustnik miedzy wargi, nadal policzki, az mysi pecherz napelnil sie powietrzem.

Akwila znowu poczula swidrowanie w uszach.

— Co na to powiesz? — spytala, zagladajac do kieszeni fartuszka.

— Obawiam sie, ze mozesz liczyc tylko na siebie — odrzekl ropuch. — Kimkolwiek bylem, nie wiem zbyt wiele na temat znajdowania niewidzialnych drzwi. I nie zycze sobie zadnych naciskow.

— Ale… ja nie mam pojecia, co robic! Czy jest jakies magiczne slowo, ktore powinnam wymowic?

— Nie wiem, czy jest jakies magiczne slowo, ktore powinnas wymowic — odparl ropuch, odwracajac sie tylem.

Akwila uswiadomila sobie, ze Figle wyrastaja wokol jak spod ziemi. Mialy nieprzyjemna umiejetnosc cichego poruszania sie, kiedy tylko tego chcialy.

O nie, pomyslala. Ich zdaniem ja wiem, co powinnam zrobic! To nie fair. Nie mam zadnego wyksztalcenia w tym wzgledzie. Nie chodzilam do szkoly dla czarownic. Nawet jej nie znalazlam! Wejscie musi byc gdzies tutaj, musza tez byc jakies klucze, a ja nie mam pojecia jakie!

Chca zobaczyc, czy sie do czegos nadaje. Potrafie tylko robic ser. A czarownica umie sobie radzic w kazdej sytuacji.

Odkladajac ropucha z powrotem do kieszeni, namacala „Choroby owiec”. Wyciagnela ksiazke i w tej samej chwili uslyszala jednoczesne westchnienie wyrywajace sie z wszystkich ust praludkowych.

Uwazaja, ze slowa maja magiczna moc…

Otworzyla ksiazke na chybil trafil i zmarszczyla brwi.

— Zatykanie — przeczytala na glos. Wokol niej praludki kiwaly glowami i przepychaly sie jeden przez drugiego. — Zatykanie wywoluje dygot — kontynuowala — co z kolei prowadzi do stanu zapalnego. Nieleczone moze prowadzic do pogorszenia stanu. Zalecane leczenie: codzienna dawka terpentyny do zakonczenia czegokolwiek — dygotania, terpentyny lub owcy.

Zaryzykowala podniesienie glowy. Zza kazdego kamienia i kopca zerkaly na nia Figle.

Wyraznie to, co wlasnie przeczytala, zrobilo na nich wrazenie.

Jednakze slowa z „Chorob owiec” nie przecinaly lodu w zadnych magicznych odrzwiach.

— Strupy — czytala dalej Akwila. W powietrzu czulo sie oczekiwanie. — Strupy powstaja wskutek luszczenia sie skory, szczegolnie w okolicach pyska. Stosownym lekarstwem moze byc terpentyna…

I w tym momencie dostrzegla katem oka niedzwiadka.

Byl malutki, w kolorze czerwieni, jakiej by nigdy nie wyprodukowala natura. Akwila wiedziala, co to jest. Bywart uwielbial takie gumisie. Smakowaly jak klej zmiksowany z cukrem i byly wyprodukowane w stu procentach z produktow nienaturalnych.

— Och! — wyrwalo jej sie. — Moj brat byl tutaj…

To wywolalo zamieszanie.

Szla dalej, czytajac na glos o zapaleniu nozdrzy i chwiejnym chodzie, ale nie spuszczala wzroku z ziemi. I nagle zobaczyla kolejnego gumisia, tym razem zielonego i przez to ledwie widocznego wsrod trawy.

Tutaj! — pomyslala Akwila.

Kawalek dalej widoczny byl portal utworzony z trzech kamieni, dwa wielkie glazy, a trzeci polozony na nich. Przechodzila juz pod nimi wczesniej i nic sie nie wydarzylo.

Ale nic nie powinno sie zdarzyc, pomyslala. Nie mozna zostawic drzwi do swego swiata tak, by kazdy mogl sobie przez nie przejsc, bo ludzie wchodziliby tam calkiem przypadkowo. Trzeba wiedziec, ze drzwi znajduja sie wlasnie w tym miejscu.

Byc moze to jedyny sposob, zeby to dzialalo.

W porzadku. W takim razie uwierze, ze wejscie jest wlasnie tam.

I weszla. To, co ujrzala, bylo niesamowite: zarowno zielona trawa, jak i blekit niebosklonu w swietle zachodzacego slonca staly sie rozowe, wokol pozostalo jeszcze kilka spoznionych chmurek, ktore zapomnialy, ze pora na sen, a wszystko spowijala ciepla miodowa poswiata. Ten obraz byl prawdziwie zadziwiajacy. A fakt, ze Akwila ogladala go praktycznie kazdego dnia, w zaden sposob nie zmniejszal jego fantastycznosci. I dodatkowo wcale nie trzeba bylo przechodzic przez jakis kamienny luk, by to zobaczyc. Widac to bylo praktycznie z kazdego miejsca.

Вы читаете Wolni Ciutludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату