Gdy Akwila przestala plakac, bo zabraklo jej juz sil, babcia polozyla ja na dywaniku i otworzyla piec, a wtedy dziewczynka zobaczyla, jak jagnie ozywa.
Kiedy troche dorosla, dowiedziala sie, ze „mendel” oznaczal pietnascie, ale juz dawno slowo to wyszlo z uzycia. Starsi ludzie poslugiwali sie takimi wyrazeniami, gdy liczyli cos, co uznawali za wazne. Ona byla pietnasta wnuczka babci Dokuczliwej.
A kiedy byla jeszcze wieksza, zrozumiala, czym jest piec, ktory dawal im cieplo. Jej matka kladla w nim ciasto, zeby uroslo, a kot Szczurolow czesto ukladal sie w srodku do snu, zdarzalo sie, ze na ciescie. Bylo to odpowiednie miejsce, by ozywic slaba owce, ktora urodzila sie w sniezna noc i prawie zamarzla na smierc. Tak to dzialalo. Nie bylo w tym zadnej magii. Ale wtedy wydawalo sie magia. A to, ze Akwila zrozumiala, czemu cos sie dzieje, nie odebralo tamtej chwili jej znaczenia.
— To wspaniale, ale nadal nie jest to prawdziwe czarowanie — odezwala sie panna Tyk, kolejny raz niszczac nastroj. — Poza tym nie musisz miec wsrod przodkow czarownicy, by zostac czarownica. Choc oczywiscie dziedziczenie pomaga.
— Chodzi ci o dziedziczenie talentu? — zapytala Akwila, marszczac brwi.
— Tez, choc raczej myslalam o kapeluszu. Jesli mialas babke, ktora moze zapisac ci w spadku spiczasty kapelusz, oszczedzi ci to mnostwa pieniedzy. Takie kapelusze strasznie trudno dostac, szczegolnie na tyle mocne, by wytrzymaly rozwalanie sie domu. Czy pani Dokuczliwa miala cos w tym rodzaju?
— Nie sadze — odparla Akwila. — Rzadko nosila cos na glowie, chyba ze byla strasznie mrozna zima. Wtedy robila ze starego worka na zboze rodzaj kaptura. Hm… czy to sie liczy?
— Moze, moze. — Po raz pierwszy panna Tyk troszeczke zmiekla. — Czy masz jakies rodzenstwo?
— Mam szesc siostr — odparla dziewczynka. — Ja jestem najmlodsza. Wiekszosc juz z nami nie mieszka.
— Ale nie jestes rozpieszczonym najmlodszym dzieckiem, poniewaz masz malego braciszka — powiedziala panna Tyk. — Jedyny chlopak w rodzinie. To musiala byc radosna niespodzianka.
W tym momencie Akwila uznala, ze irytuje ja lekki usmieszek czajacy sie na twarzy panny Tyk.
— Skad wiesz, ze mam brata? — zapytala.
Usmieszek zniknal. Panna Tyk pomyslala: To dziecko jest zbyt bystre.
— Po prostu zgadlam. — Nikt nie lubi sie przyznac do szpiegowania.
— Uzywasz persykologii, by mnie rozpracowac?
— Chyba masz na mysli psychologie — poprawila ja panna Tyk.
— Wszystko jedno. I pewnie myslisz sobie, ze go nie lubie, bo rodzice bez przerwy nad nim jojcza i rozpuszczaja go jak dziadowski bicz, co?
— Cos takiego przemknelo mi przez mysl. — Panna Tyk uznala, ze nie musi sie martwic sprawa szpiegowania. Byla czarownica i tym dalo sie wyjasnic wszystko. — Przyznaje, fakt, ze uzylas go jako przynety dla potwora, dal mi co nieco do myslenia — dodala.
— Sprawia mnostwo klopotow! — wykrzyknela Akwila. — Ciagle kaza mi sie nim opiekowac, a on bez przerwy chce slodyczy. Ponadto musialam myslec szybko.
— Zgadza sie — przyznala panna Tyk.
— Babcia zrobilaby cos z tym rzecznym potworem — mowila Akwila, ignorujac jej slowa. — Nawet jesli jest rodem z ksiazki. — I na pewno zrobilaby cos z tym, co sie przydarzylo starej Lucjanowej, dodala juz do siebie. Powiedzialaby cos i ludzie by jej posluchali…
Zawsze sluchali, gdy babcia mowila. Mow za tych, ktorzy nie maja glosu, powtarzala zawsze.
— Zgadzam sie z toba — powiedziala panna Tyk. — Zrobilaby. Czarownice zalatwiaja rozne sprawy. Mowilas, ze rzeka w miejscu, gdzie wyskoczyla Jenny, jest bardzo plytka? I ze swiat wygladal na zamazany i niepewny? I ze cos szelescilo?
— Tak wlasnie bylo! — Akwila rozpromienila sie.
— Aha. Dzieje sie cos zlego.
Dziewczynka sie zmartwila.
— Czy moge to powstrzymac?
— Teraz zrobilas na mnie wrazenie — powiedziala panna Tyk. — Nie zapytalas: „Czy ktos moze to powstrzymac?” ani „Czy mozemy to powstrzymac?”. Zapytalas: „Czy moge to powstrzymac?”. Znakomicie. Potrafisz wziac na siebie odpowiedzialnosc. To bardzo dobry poczatek. I nie tracisz glowy. Ale nie, nie mozesz tego powstrzymac.
— Przywalilam w glowe Jenny o Zielonych Zebach.
— Szczesliwy traf — orzekla panna Tyk. — Mozesz mi wierzyc, ze spotkasz na swej drodze gorsze od niej. Jestem przekonana, ze czeka nas wielki najazd i chociaz jak na dziewczynke jestes dosc sprytna, masz tyle szans co twoje owce w sniezna noc. Trzymaj sie od tego z daleka. A ja postaram sie sprowadzic pomoc.
— Od barona?
— Na litosc boska, nie! On na nic sie nie nada.
— Ale przeciez chroni nas — powiedziala Akwila. — Tak zawsze powtarza moja mama.
— Naprawde? Przed czym?
— Chyba… przed… atakiem, tak mi sie wydaje. Moj ojciec mowi, ze przed innymi baronami.
— Ma wielka armie?
— No, jest sierzant Roberts i Kevin, i Neville, i Trevor — wyliczala Akwila. — Dobrze ich znamy. Glownie pilnuja zamku.
— Czy ktorys z nich dysponuje magiczna moca?
— Widzialam kiedys, jak Neville robil sztuczki karciane.
— Zabawa w czary do niczego sie nie nada, gdy masz do czynienia z kims takim jak Jenny — stwierdzila panna Tyk. — Nie ma tu in… czy nie ma tu w ogole zadnych czarownic?
Akwila zawahala sie.
— Byla stara pani Lucjanowa — powiedziala wreszcie.
No tak. Mieszkala calkiem sama w dziwnym domku…
— Dobre imie — uznala panna Tyk. — Chociaz nie wydaje mi sie, bym je kiedys slyszala. Gdzie ona jest?
— Umarla w sniegu zeszlej zimy.
— A teraz powiedz to, czego mi nie mowisz. — Glos panny Tyk cial ostro jak brzytwa.
— No… ona zebrala, tak mysleli ludzie, ale nikt nie otworzyl drzwi i… to byla zimna noc… umarla.
— Byla wiedzma, tak?
— Wszyscy tak mowili. — Akwila nie miala najmniejszej ochoty o tym rozmawiac. Nikt z okolicy nie lubil wracac do tego tematu.
— I nikt nawet nie zblizal sie do zgliszczy jej domku.
— Ale ty tak nie uwazasz?
— No… — Akwila wiercila sie. — Bo wiesz… syn barona, Roland… mogl miec jakies dwanascie lat. Ostatniego lata pojechal sam do lasu, tylko z psami, i potem psy wrocily bez niego.
— A pani Lucjanowa mieszkala w tym lesie? — zapytala panna Tyk.
— Tak.
— I ludzie mysleli, ze go zabila? — dopytywala sie dalej. Westchnela. — Prawdopodobnie mysleli, ze upiekla go w piecu czy cos w tym stylu.
— Nikt nigdy niczego nie powiedzial. Ale cos takiego chodzilo im po glowach.
— A czy wrocil jego kon?
— Nie. I to bylo bardzo dziwne, bo gdyby pojawil sie na wzgorzach, ludzie by go zobaczyli i…
Panna Tyk zalozyla rece na piersi, pociagnela nosem i usmiechnela sie usmiechem, w ktorym nie bylo ani odrobiny wesolosci.
— Latwe wytlumaczenie — stwierdzila. — Pani Lucjanowa musiala miec duzy piec, co?
— Nie, tak naprawde bardzo niewielki — odparla Akwila. — Gleboki jedynie na dziesiec cali.
— Zaloze sie, ze Lucjanowa nie miala zebow i mowila sama do siebie, prawda?