— Znaczy… kolorowe swiatla, gwiazdy i takie rzeczy? — upewnil sie Ridcully.
— Mozliwe, nadrektorze.
— Musieli planowac niezle pokazy. Najwyrazniej bardzo lubia fajerwerki w tym Imperium Agatejskim. — Ridcully mowil tonem czlowieka, do ktorego bardzo powoli dociera swiadomosc, ze chyba wlasnie zrobil cos bardzo nierozsadnego.
— Czy chce pan, zebym zgasil ten sznurek, nadrektorze? — zapytal Myslak.
— Tak, drogi chlopcze. Dlaczegoz by nie? Niezly pomysl. Widze, ze myslisz.
Myslak podszedl i zgasil plomyk palcami.
— Mam nadzieje, ze niczego nie zepsulismy — mruknal.
Rincewind otworzyl oczy.
To nie byla chlodna posciel. Owszem, byla biala i byla zimna, ale brakowalo jej innych zasadniczych cech poscielowatosci. Nadrabiala to potezna iloscia sniezystosci.
I bruzda. Dluga bruzda.
Chwileczke… Pamietal wrazenie ruchu. Niejasno przypominal tez sobie cos malego, ale z wygladu bardzo ciezkiego, co przelecialo ze swistem w przeciwnym kierunku. A potem byl juz tutaj; nadlecial z taka predkoscia, ze stopy pozostawily w sniegu te…
…bruzde. Tak, bruzde, pomyslal z beztroska kogos, kto wlasnie doznal lekkiego wstrzasu. I tych ludzi, co leza dookola i stekaja.
Wygladali jednak na takich, co kiedy tylko przestana czolgac sie w sniegu i stekac, wyjma miecze, ktore mieli przy sobie, po czym ze szczegolna uwaga zajma sie waznymi kawalkami.
Wstal nieco chwiejnie. Wlasciwie nie mial dokad uciekac. Wokol rozciagala sie tylko rozlegla, zasniezona rownina otoczona lancuchem gor.
Zolnierze stanowczo wygladali juz na bardziej przytomnych. Rincewind westchnal. Kilka godzin temu siedzial na rozgrzanej plazy, a mlode kobiety mialy mu wlasnie ofiarowac ziemniaki[13]. Potem nagle znalazl sie na tym wietrznym, chlodnym pustkowiu z grupa poteznych mezczyzn, ktorzy zaraz ofiaruja mu przemoc.
Zauwazyl, ze podeszwy jego butow ciagle paruja.
I wtedy ktos zawolal:
— Ej, ty! Czy jestes…jestes tym, no… jakze mu bylo… Rincewind, tak?
Rincewind obejrzal sie.
Za nim stal bardzo stary czlowiek. Mimo ostrego wiatru nie mial na sobie nic procz skorzanej przepaski biodrowej i splatanej brody tak dlugiej, ze przepaska nie byla wlasciwie potrzebna, w kazdym razie z punktu widzenia przyzwoitosci. Nogi z zimna nabraly sinoniebieskiej barwy, a nos poczerwienial od wiatru, co dawalo mu wyglad ogolnie patriotyczny dla kogos, kto pochodzi z odpowiedniego kraju. Nosil opaske na oku, ale o wiele bardziej zwracaly uwage jego zeby. Skrzyly sie.
— Nie stoj tak i nie gap sie jak wielka gapa! Zdejmij ze mnie to dranstwo!
Kostki i przeguby skuwaly mu ciezkie kajdany; lancuch prowadzil do grupy jednakowo ubranych ludzi, ktorzy zbici w ciasna grupke obserwowali Rincewinda ze zgroza.
— Ha… mysla, ze jestes jakims demonem — zasmial sie starzec. — Ale ja tam od razu poznam maga! Ten dran, co tam lezy, trzyma klucze. Przykop mu porzadnie.
Rincewind zrobil kilka ostroznych krokow w strone nieruchomego straznika i zerwal mu z pasa pek kluczy.
— Dobrze — pochwalil go staruszek. — Rzuc mi je. A potem gdzies sie schowaj.
— Czemu?
— Bo chyba nie chcesz byc caly zachlapany krwia.
— Przeciez nie masz zadnej broni i jestes tylko jeden, a oni maja wielkie miecze i jest ich pieciu!
— Wiem — zgodzil sie staruszek, z profesjonalna starannoscia owijajac piesc lancuchem. — To nierowna walka, ale nie moge czekac tu przez caly dzien.
Usmiechnal sie.
Klejnoty blysnely w porannym sloncu. Kazdy zab w szczece starca byl diamentowy. A Rincewind znal tylko jednego czlowieka, ktory mial dosc odwagi, bo nosic zeby trolli.
— Cohen Barbarzynca? Tutaj?
— Ciii!
Trzeba przyznac straznikom, ze zawahali sie. Sadzac po ich twarzach, raczej nie z powodu tego, ze jest cos nagannego w ataku pieciu dobrze zbudowanych i ciezko uzbrojonych mezczyzn na jednego kruchego staruszka. Moglo chodzic o to, ze w tym kruchym staruszku bylo cos niezwyklego — chocby to, jak usmiechal sie mimo nieuchronnej zguby.
— No, chodzcie wreszcie — rzucil Cohen.
Zolnierze zblizyli sie troche; kazdy czekal, az ktorys z kolegow wykona pierwszy ruch.
Cohen podszedl o kilka krokow i ze znuzeniem machnal reka.
— No nie — powiedzial. — Wstyd mi sie robi, slowo daje. Nie tak sie atakuje; nie nalezy krecic sie dookola jak banda kreckow. Kiedy kogos sie atakuje, koniecznie trzeba uwzglednic element… zaskoczenia…
Dziesiec sekund pozniej zwrocil sie do Rincewinda.
— Juz dobrze, panie magu. Mozesz otworzyc oczy.
Jeden straznik wisial glowa w dol na drzewie, inny byl tylko para stop sterczacych ze sniegu, dwoch opieralo sie bezwladnie o glazy, a ostatni byl… ogolnie rzecz biorac, w poblizu. Tu i tam. Wloczyl sie chyba po okolicy, bo wygladal na rozwloczonego.
Cohen w zadumie ssal wlasny nadgarstek.
— Temu ostatniemu juz naprawde niewiele brakowalo, zeby mnie zalatwic — przyznal. — Chyba sie starzeje.
— Skad sie tu wzia… — Rincewind urwal nagle. Jeden pakiet ciekawosci wyprzedzil inny. — A ile wlasciwie masz lat?
— Czy wciaz mamy Stulecie Nietoperza?
— Tak.
— Och, sam nie wiem. Dziewiecdziesiat? Moze i dziewiecdziesiat. Albo dziewiecdziesiat piec? — Cohen wygrzebal ze sniegu klucze i podszedl do grupy wiezniow, jeszcze bardziej przerazonych niz dotad. Rozpial pierwsze kajdany i rzucil klucze oszolomionemu mezczyznie.
— Zjezdzajcie stad wszyscy — poradzil nie bez zyczliwosci. — I nie dajcie sie wiecej zlapac.
Wrocil do Rincewinda.
— A ciebie co sprowadza do tej nory?
— No wiec…
— To ciekawe — przerwal mu Cohen i tym zamknal temat. — Ale nie moge tak z toba gadac przez caly dzien. Mam robote. Idziesz czy nie?
— Co?
— Jak tam chcesz.
Cohen obwiazal sie w pasie lancuchem i wsunal za niego dwa miecze.
— A przy okazji — powiedzial jeszcze. — Co zrobiles ze Szczekajacym Psem?
— Jakim psem?
— Zreszta to bez znaczenia.
Rincewind powlokl sie za odchodzacym starcem. Nie dlatego, ze czul sie bezpieczny w poblizu Cohena Barbarzyncy. Nikt nie czul sie bezpieczny, kiedy w poblizu byl Cohen Barbarzynca. Proces starzenia sie w jego wypadku przebiegal nietypowo. Cohen zawsze byl barbarzynskim bohaterem, poniewaz barbarzynskie bohaterstwo to jedyne, co potrafil. A kiedy sie zestarzal, zrobil sie twardszy, jak dab.
Lecz byl czlowiekiem znajomym, a zatem uspokajal. Tyle ze znalazl sie w niewlasciwym miejscu.