Agatejskiego, czyli pana Honga. Slyszal, ze opanowanie tej sztuki zajmuje dwadziescia lat, wiec przylozyl sie bardziej. Poswiecil cale trzy tygodnie. Ludzie nie potrafia sie skupic, na tym polega ich problem…

Poslaniec czolgal sie po podlodze.

— Oficer odpowiedzialny zostal stracony? — zapytal pan Hong.

Poslaniec usilowal zagrzebac sie w podlodze; postanowil, ze prawda musi wystarczyc za szczerosc.

— Tak! — pisnal.

Pan Hong cial. Zabrzmial syk, jakby splywajacego jedwabiu, zaraz potem stuk i grzechot, jakby upadl orzech kokosowy, i brzek zastawy. Poslaniec otworzyl oczy. Skoncentrowal sie na regionie szyjnym, w obawie ze najlzejszy ruch moze drastycznie zmniejszyc mu wzrost. Rozne historie opowiadano o mieczach pana Honga.

— Och, wstan juz — polecil Hong.

Starannie wytarl ostrze i umiescil miecz na stojaku. Potem schylil sie i spod szaty herbaciarki wyjal czarna buteleczke.

Odkorkowal; wylalo sie kilka kropli, ktore zasyczaly, spadajac na podloge.

— Doprawdy — rzekl pan Hong — nie rozumiem, po co sie mecza. — Podniosl wzrok, — Pan Tang lub pan McSweeney zapewne ukradli Szczekajacego Psa, zeby zepsuc mi humor. Czy mag uciekl?

— Tak sie wydaje, panie.

— To dobrze. Dopilnuj, zeby o malo co nie stala mu sie krzywda. I przyslij nowa herbaciarke. Ale kogos z glowa na karku.

* * *

Jedno trzeba Cohenowi uczciwie przyznac. Jesli nie mial powodu, zeby czlowieka zabijac — na przyklad takiego, ze czlowiek ten ma przy sobie duza ilosc skarbow albo znalazl sie pomiedzy Cohenem, a miejscem, gdzie Cohen chce sie dostac — byl swietnym towarzyszem. Rincewind spotkal go juz kilka razy, na ogol uciekajac przed czyms.

Cohen nie meczyl rozmowcow pytaniami. Z jego punktu widzenia ludzie pojawiali sie i ludzie znikali. Po pieciu latach przerwy mowil tylko: „O, to ty”. Nigdy nie dodawal: „Co slychac?”. Czlowiek byl zywy, mogl chodzic — to wlasciwie wszystko, co sie liczy.

Po zejsciu z gor zrobilo sie o wiele cieplej. Ku uldze Rincewinda, zapasowy kon nie zostal zjedzony, poniewaz jakis podobny do leoparda stwor zeskoczyl z galezi drzewa i usilowal rozpruc Cohenowi brzuch.

Mial dosc ostry smak.

Rincewind jadl juz kiedys konia. Przez lata nauczyl sie jesc wszystko, co nie uciekalo mu z widelca. Ale i tak byl mocno roztrzesiony, nawet bez zjadania kogos, kogo moglby nazywac Kasztankiem.

— Jak cie zlapali? — zapytal, gdy znowu ruszyli w droge.

— Bylem zajety.

— Cohen Barbarzynca zbyt zajety, by walczyc?

— Nie chcialem wystraszyc mlodej damy. Nie moglem sie powstrzymac. Zszedlem do wioski, zeby posluchac wiesci, jedno doprowadzilo do drugiego i zanim sie obejrzalem, zolnierze byli juz w calej okolicy, jak marna zbroja. A nie umiem za dobrze walczyc z rekami skutymi na plecach. Dowodzil taki paskudny dran z geba, ktorej dlugo nie zapomne. Zebrali nas pol tuzina, cala droge kazali pchac tego Szczekajacego Psa, potem przykuli do drzewa, a ktos zapalil kawalek sznurka. Tamci schowali sie za zaspa. Wtedy ty sie zjawiles i go zniknales.

— Wcale go nie zniknalem. W kazdym razie nie calkiem ja.

Cohen pochylil sie w strone Rincewinda.

— Mysle, ze chyba wiem, co to bylo — powiedzial i wyprostowal sie, wyraznie z siebie zadowolony.

— Tak?

— Mysle, ze to cos w rodzaju fajerwerkow. Szaleja tu z fajerwerkami.

— Chodzi ci o takie cos, ze zapala sie niebieska papierowa splonke i wtyka sobie do nosa?[14]

— Uzywaja ich do odpedzania zlych duchow. Bo tu jest mnostwo zlych duchow, rozumiesz. To przez te rzezie.

— Rzezie?

Rincewind zawsze slyszal, ze Imperium Agatejskie jest spokojnym krajem. Cywilizowanym. Tutaj wynajdywali rozne rzeczy. On sam, jak pamietal, stal sie instrumentem, za posrednictwem ktorego w Ankh- Morpork pojawilo sie sporo tutejszych urzadzen. Prostych, niewinnych urzadzen, takich jak zegarki dzialajace na demony, pudelka malujace obrazki i dodatkowe szklane oczy, ktore mozna nosic na wlasnych i ktore pomagaja lepiej widziec, choc czlowiek sam wtedy robi z siebie widowisko.

Powinno tu byc nudno.

— Tak, prawdziwe rzezie — potwierdzil Cohen. — Wezmy taki przyklad: ludnosc jest troche do tylu z podatkami. Wybierasz jakies miasto, gdzie mieszkancy sprawiali klopoty, zabijasz wszystkich, miasto podpalasz, burzysz mury, a popioly kazesz zaorac. W ten sposob pozbywasz sie klopotow, wszystkie inne miasta nagle zaczynaja zachowywac sie wzorowo, a zalegle podatki splywaja wielka fala, co zawsze jest wygodne dla rzadu, jak rozumiem. Jesli ktos znowu zacznie robic problemy, wystarczy ci powiedziec: „Pamietacie Nangnang?” czy cokolwiek w tym rodzaju. A oni zapytaja: „Gdzie jest Nangnang?”, na co ty: „O to mi wlasnie chodzi”.

— To straszne. Gdyby w domu sprobowali czegos podobnego…

— Tylko, ze ten kraj lezy bardzo daleko od domu. Mysla, ze tak wlasnie nalezy rzadzic panstwem. Ludzie robia, co im sie kaze. Traktowani sa jak niewolnicy.

Cohen skrzywil sie.

— Powiedzmy jasno, ze nie mam nic przeciwko niewolnikom, rozumiesz. Swego czasu mialem ich paru. Raz, czy dwa sam bylem niewolnikiem. Ale tam, gdzie sa niewolnicy, czego bys sie jeszcze spodziewal?

Rincewind zastanowil sie.

— Batow? — powiedzial w koncu.

— Wlasnie. Od razu trafiles. Baty. Jest cos… uczciwego w niewolnikach i batach. Tylko… tutaj nie maja zadnych batow. Maja cos gorszego.

— Co takiego? — zapytal Rincewind w lekkiej panice.

— Sam zobaczysz.

Rincewind obejrzal sie na pol tuzina innych wiezniow, ktorzy podazali za nimi lekliwie, w bezpiecznej odleglosci. Dal im kawalek leoparda, na ktorego z poczatku patrzyli, jakby to byla trucizna, a potem zjedli, jakby to byl posilek.

— Oni ciagle za nami ida — powiedzial.

— No tak. Dales im mieso — zarechotal Cohen, zwijajac poobiedniego papierosa. — Nie warto. Powinienes im zostawic wasy i szpony. Zdziwilbys sie, co by z tego ugotowali. Wiesz, jakie jest ich pokazowe danie na wybrzezu?

— Nie.

— Zupa ze swinskiego ucha. Co ci to mowi o tym kraju?

Rincewind wzruszyl ramionami.

— Bardzo oszczedni ludzie?

— Jakis inny lobuz kasuje cala swinie.

Cohen odwrocil sie w siodle. Grupka bylych wiezniow cofnela sie natychmiast.

— Posluchajcie no! — zawolal. — Przeciez mowilem. Jestescie wolni. Rozumiecie?

— Tak, panie — odpowiedzial mu najodwazniejszy.

— Nie jestem waszym panem. Jestescie wolni. Mozecie isc, dokad tylko chcecie, chyba ze pojdziecie za mna, a wtedy was pozabijam. A teraz idzcie sobie!

— Dokad, panie?

— Dokadkolwiek. Byle nie tutaj.

Mezczyzni spojrzeli po sobie niespokojnie, po czym cala grupa jak jeden maz odbiegla truchtem.

— Pewnie ida prosto do swojej wioski. — Cohen westchnal ciezko. — Mowie ci, to gorsze niz bat.

Kiedy jechali dalej, wskazal chuda reka okolice.

— Wsciekle dziwaczny kraj — stwierdzil. — Wiedziales, ze postawili mur dookola calego Imperium Agatejskiego?

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату