Cohen usmiechnal sie z duma.
— Truckle’a uwazali kiedys za jednego z najwredniejszych dupkow na swiecie.
— Naprawde? Jego?
— Ale zadziwiajace, czego moga dokonac ziolowe czopki.
— Wsadz je sobie — rzucil Truckle.
Rincewind zamrugal niepewnie.
— Tego… mozemy zamienic slowko, Cohen?
Odciagnal prastarego barbarzynce na bok.
— Nie chce, bys uznal, ze przyszedlem sie tu czepiac — zapewnil. — Ale czy nie zauwazyles, ze ci ludzie, jak by to okreslic, przekroczyli juz swoja date waznosci? Sa troche, zeby zbytnio nie precyzowac, troche starzy?
— Co? Co on gada?
— Mowi, ZE SIE JARZY.
— Co?
— Co ty opowiadasz? — obruszyl sie Cohen. — Masz przed soba prawie piecset lat skoncentrowanego doswiadczenia bohatersko-barbarzynskiego.
— Piecset lat doswiadczenia to dobra rzecz w jednostce bojowej — przyznal Rincewind. — Naprawde dobra. Ale powinna sie dzielic na wiecej osob. Znaczy, czego wlasciwie sie po nich spodziewasz? Ze beda sie przewracac na ludzi?
— Niczego im nie brakuje — zapewnil Cohen. Wskazal kruchego staruszka, ktory w skupieniu wpatrywal sie w spory blok tekowego drewna. — Popatrz na starego Caleba Rozpruwacza, o tam. Widzisz? Golymi rekami zabil ponad czterystu ludzi. Ma osiemdziesiat piec lat, ale jak mi bogowie mili, wciaz jest swietny.
— A co on robi, u licha?
— Rozumiesz, oni tu stosuja walke wrecz. Sa calkiem sprawni w walce wrecz, bo prawie nikomu nie wolno nosic broni. No wiec Caleb uznal, ze zajmie sie czyms pozytecznym. Widzisz ten kawal drewna? Nie uwierzylbys. Wydaje z siebie mrozacy krew w zylach okrzyk i…
— Cohen, ci ludzie sa bardzo starzy.
— To sama smietanka!
Rincewind westchnal.
— Oni sa raczej serem, Cohen. Po co ciagnales ich az tutaj?
— Maja mi pomoc cos ukrasc.
— Co? Jakis klejnot albo cos takiego?
— Cos — odparl nadasany Cohen. — Jest w Hunghung.
— Naprawde? Cos podobnego. Ale w Hunghung mieszka pewnie sporo ludzi?
— Jakies pol miliona.
— Wielu straznikow, bez watpienia.
— Bedzie ze czterdziesci tysiecy. Tak slyszalem. Jakies trzy czwarte miliona, gdyby wliczyc wszystkie armie.
— Wlasnie — stwierdzil Rincewind. — I z tymi paroma staruszkami…
— Ze Srebrna Orda — poprawil go z duma Cohen.
— Co? Nie zrozumialem.
— Tak sie nazywaja. Nazwa jest wazna w barbarzynskim interesie. Srebrna Orda.
Rincewind obejrzal sie. Kilku czlonkow Srebrnej Ordy drzemalo.
— Srebrna Orda — powtorzyl. — Niezle. Pasuje do koloru ich wlosow. Przynajmniej tych, ktorzy jeszcze maja wlosy. No wiec z ta Srebrna Orda zamierzasz zaatakowac miasto, wybic straze i ukrasc skarb?
Cohen przytaknal.
— Cos w tym rodzaju. Oczywiscie, nie musimy zabijac wszystkich straznikow…
— Ach, nie?
— To by za dlugo trwalo.
— Oczywiscie. No i pewnie chcielibyscie cos sobie zostawic na nastepny dzien.
— Chodzi o to, ze beda zajeci rewolucja i w ogole.
— Jeszcze rewolucja? Nie do wiary.
— Mowia, ze nadchodzi czas wrozb. Oni…
— Dziwie sie, ze maja jeszcze czas myslec o rozach.
— Najlepiej zrobisz, jak zostaniesz z nami — poradzil Dzyngis Cohen. — Bedziesz bezpieczniejszy.
— Nie jestem tego pewien. — Rincewind wyszczerzyl zeby. — Wcale nie jestem pewien.
Kiedy bede sam, pomyslal, moga mi sie zdarzyc tylko zwyczajne straszliwe rzeczy.
Cohen wzruszyl ramionami. Rozejrzal sie dookola i odnalazl niewysokiego mezczyzne siedzacego w pewnym oddaleniu od pozostalych.
— Popatrz na niego — powiedzial dobrodusznie jak czlowiek, ktory chwali sie psem demonstrujacym trudna sztuczke. — Ciagle trzyma nos w ksiazce. — Podniosl glos. — Ucz! Podejdz tu. Pokazesz temu magowi droge do Hunghung.
Zwrocil sie do Rincewinda.
— Ucz powie ci wszystko, co chcesz wiedziec, bo on wszystko wie. Zostawie cie z nim. Musze jeszcze pogadac ze Starym Vincentem. — Machnal reka z lekcewazeniem. — Nie to, zeby bylo z nim cos nie tak — zapewnil wyzywajacym tonem. — Tyle ze pamiec mu szwankuje. Mielismy z nim troche klopotow po drodze. Caly czas mu tlumacze, ze gwalci sie kobiety, a pali domy.
— Gwalci? — przestraszyl sie Rincewind. — To nie…
— Ma osiemdziesiat siedem lat. Nie niszcz marzen starego czlowieka.
Ucz okazal sie wysokim, chudym mezczyzna z przyjaznie roztargnionym wyrazem twarzy i wianuszkiem siwych wlosow na czaszce — ogladany z gory przypominalby stokrotke. Absolutnie nie wygladal na zadnego krwi rozbojnika, choc nosil kolczuge, troche na siebie za duza, i wielka pochwe, w ktorej jednak nie mial miecza, ale liczne zwoje i pedzelki. W kieszonce kolczugi trzymal skorzany futeral z trzema piorami o roznych kolorach.
— Ronald Saveloy — przedstawil sie, sciskajac dlon Rincewinda. — Ci dzentelmeni zakladaja posiadanie przeze mnie istotnej wiedzy. Zobaczmy… Chce sie pan dostac do Hunghung, tak?
Rincewind zastanowil sie.
— Chce poznac droge do Hunghung — powiedzial ostroznie.
— Tak. Oczywiscie. O tej porze roku ruszylbym w strone zachodzacego slonca, dopoki nie opuscilbym gor i nie dotarl na aluwialna rownine. Znajdzie pan tam drumliny i kilka pieknych przykladow glazow narzutowych. To jakies dziesiec mil.
Rincewind patrzyl na niego zdumiony. Barbarzynskie wskazowki brzmialy zwykle jakos „prosto obok plonacego miasta, potem skrecic w prawo za wszystkimi mieszkancami powieszonymi za uszy”.
— Te drumliny wydaja sie grozne — zauwazyl.
— To tylko rodzaj wzgorz polodowcowych — wyjasnil Saveloy.
— A glazy narzutowe? Brzmi jak cos takiego, co rzuca sie na…
— To glazy pozostale po cofajacym sie lodowcu. Nie ma sie czego obawiac. Pejzaz nie jest niebezpieczny.
Rincewind nie uwierzyl. Wiele juz razy grunt uderzyl go bardzo mocno.
— Jednakze — dodal Saveloy — troche niebezpieczne jest w tej chwili samo Hunghung.
— Naprawde? — zdziwil sie odruchowo Rincewind.
— To nie jest w scislym sensie oblezenie. Wszyscy czekaja na smierc cesarza. Trwa to, co nazywaja tutaj… — Saveloy usmiechnal sie lekko — …ciekawymi czasami.
— Nie znosze ciekawych czasow.
Pozostali ordyncy rozeszli sie gdzies, posneli albo skarzyli sie sobie nawzajem na obolale stopy. Z daleka dobiegal glos Cohena: „Popatrz, to jest zapalka, a to jest…”.
— Wie pan, wydaje sie pan czlowiekiem niezle wyksztalconym jak na barbarzynce.
— Alez nie. Nie zaczynalem jako barbarzynca. Kiedys bylem nauczycielem w szkole. Dlatego nazywaja mnie Ucz.
— A czego pan uczyl?