— Ehm… dziekuje. Bardzo dziekuje. Tak. Tylko sprawdzalem. Mozecie to zabrac z powrotem. Jasne. Ja… tego… zatrzymam… stara babcie… biec na ukos… niech to… rybe.

Zawsze dotad zajmowal miejsce na samym dnie spolecznego stosu. Nie liczylo sie, jak duzy to stos. Szczyt wznosil sie wyzej albo nizej, ale dno zawsze bylo w tym samym miejscu.

Przynajmniej jednak byl to ankhmorporski stos.

W Ankh-Morpork nikt sie przed nikim nie klanial. Kazdy, kto w Ankh-Morpork sprobowalby tego, czego on przed chwila, teraz szukalby w rynsztoku wlasnych zebow i jekiem uskarzal sie na ostry bol w kroczu. Jego kon bylby juz dwa razy przemalowany i sprzedany nabywcy, ktory by przysiegal, ze ma go od lat.

Rincewind czul niejasna dume z tego faktu.

Cos dziwnego unioslo sie z bagnistych glebin jego duszy. Ku wlasnemu zdumieniu odkryl, ze to odruch wielkodusznosci.

Zsunal sie z siodla, trzymajac w reku wodze. Kon jest przydatny, ale przeciez zwykle radzil sobie bez niego. Poza tym, na krotkim dystansie, czlowiek potrafi biec szybciej od konia, ktora to prawda byla niezwykle droga sercu Rincewinda.

— Bierzcie go — powiedzial. — Za rybe.

Popychacz taczek wrzasnal, zlapal uchwyty swego pojazdu i przerazony pognal przed siebie. Kilka osob wypadlo na droge, niemalze rzucilo Rincewindowi ukradkowe spojrzenie, takze wrzasnelo i pobieglo za uciekinierem.

Gorsze od bata, mowil Cohen. Maja to cos gorszego od bata. Batow juz nie uzywaja. Rincewind mial nadzieje, ze nigdy nie odkryje, co to takiego, skoro tak dziala na ludzi.

Jechal dalej wsrod nieskonczonej panoramy pol. Nie widzial nawet kepki krzakow, ani jednej gospody. Gdzies miedzy polami majaczyly jakies ksztalty, ktore mogly byc miasteczkami czy wioskami. Nie prowadzily jednak do nich zadne sciezki — byc moze dlatego, ze sciezki zajmowaly cenne bloto uprawne.

W koncu usiadl na glazie, ktorego zapewne nawet zbiorowe wysilki wiesniakow nie byly w stanie ruszyc z miejsca, i siegnal do kieszeni po swoj haniebny posilek z suszonej ryby.

Palce natrafily na plik kartek, ktory dostal na pozegnanie od Saveloya. Wyjal je i strzepnal okruchy.

„Tu wszystko jest wyjasnione”, powiedzial barbarzynski nauczyciel. Nie wspomnial tylko, co za „wszystko”.

„Co robilem na wakacjach”, glosil tytul wypisany recznie niezbyt wyrobionym charakterem. A wlasciwie wymalowany. Agatejczycy pisali pedzelkami, tworzac z porecznych skladnikow male obrazkowe slowa. Jeden obraz nie tylko byl wart tysiaca slow — on byl tysiacem slow.

Rincewind nie najlepiej radzil sobie z jezykiem pisanym. W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu znalazl tylko kilka agatejskich ksiazek. Zreszta ta akurat wygladala jak napisana przez kogos, kto usilowal zrozumiec zjawiska calkiem dla siebie obce.

Rincewind przerzucil kilka stron. Autor opowiadal o Wielkim Miescie, gdzie znalazl wspaniale rzeczy, miedzy innymi „piwo mocne jak wol” i „paszteciki zawierajace wiele czesci swini”. Wszyscy mieszkancy wydawali sie posiadac madrosc, dobroc, sile albo wszystkie trzy naraz, a juz zwlaszcza jakas postac okreslana mianem Wielkiego Maga, ktora odgrywala znaczaca role w opowiesci.

Zdarzaly sie tajemnicze komentarze, na przyklad: „Zobaczylem, jak pewien czlowiek nadepnal na palce Miejskiego Straznika, ktory rzekl do niego: Twoja zona jest wielkim hipopotamem, na co czlowiek ow odparl: Wsadz to sobie w miejsce, ktorego slonce swym blaskiem nie oblewa, wielka osobo, po czym Straznik [ten fragment zapisano czerwonym tuszem i troche niewyraznie, jak gdyby piszacy byl bardzo podekscytowany] nie pozbawil tego czlowieka glowy zgodnie z prastarym obyczajem”. Po zdaniu nastepowal piktogram psa oddajacego mocz, ktory z niejasnych powodow byl agatejskim odpowiednikiem wykrzyknika. Tutaj wyrysowano ich az piec.

Rincewind przewracal strony. Wypelnialy je takie same nudne historie, zdania stwierdzajace rzeczy porazajaco oczywiste, jednak czesto zakonczone kilkoma psami w potrzebie. Chocby takie: „Oberzysta powiedzial, ze Miasto zada podatku, ale on nie zamierza go placic; zapytany, czy sie nie leka, udzielil odpowiedzi: [Skomplikowany piktogram] ich wszystkich oprocz jednego, a on niech sam sie [skomplikowany piktogram], [sikajacy pies, sikajacy pies]. Nastepnie mowil dalej: A ten [piktogram oznaczajacy Najwyzszego Wladce] jest [inny piktogram, ktory — po chwili namyslu i przyjrzeniu mu sie pod roznymi katami — Rincewind uznal, ze oznacza konski zadek], i mozecie mu to powtorzyc. I wtedy Straznik w oberzy nie wyprul mu wnetrznosci [sikajacy pies, sikajacy pies], ale rzeki: Ode mnie tez mu to powiedzcie [sikajacy pies, sikajacy pies, sikajacy pies, sikajacy pies, sikajacy pies]”.

Co w tym dziwnego? Ludzie w Ankh-Morpork mowili tak przez caly czas — a w kazdym razie wyrazali podobne uczucia. Tyle ze nie dodawali psa, oczywiscie.

Chociaz z drugiej strony panstwo, ktore sciera z powierzchni Dysku cale miasto, zeby udzielic lekcji innemu miastu, to oblakane panstwo. Moze ta ksiazka jest po prostu zbiorem zartow, a on zwyczajnie ich nie rozumie. Moze komedianci tutaj wzbudzaja wsrod publicznosci wybuchy smiechu powiedzeniami w stylu: „Sluchajcie, sluchajcie, sluchajcie, w drodze do teatru spotkalem pewnego czlowieka, a on nie odrabal mi nog, sikajacy pies, sikajacy pies…”.

Rincewind slyszal brzek uprzezy na drodze, ale nie zwrocil na to uwagi. Nie uniosl nawet glowy, gdy zabrzmialy zblizajace sie kroki. Kiedy wreszcie pomyslal, zeby spojrzec, bylo juz za pozno, bo ktos przygniatal mu butem kark.

— Oj, sikajacy pies — mruknal i zemdlal.

* * *

Nastapil gwaltowny podmuch i w powietrzu pojawil sie Bagaz. Runal ciezko w zaspe. W jego wieku tkwil tasak do miesa.

Przez dluzsza chwile Bagaz pozostal nieruchomy, po czym, wykonujac nozkami skomplikowany taniec, okrecil sie dookola o pelne trzysta szescdziesiat stopni.

Bagaz nie myslal. Nie mial niczego, co mogloby sluzyc do myslenia. Jakiekolwiek procesy zachodzily w jego wnetrzu, mialy zapewne wiecej wspolnego ze sposobem, w jaki drzewo reaguje na slonce, deszcze i niespodziewana burze; w jego przypadku jednak byly to reakcje bardzo przyspieszone.

Po chwili chyba zorientowal sie w polozeniu i poczlapal przez topniejacy snieg.

Bagaz takze nie odczuwal. Nie mial czym odczuwac. Reagowal jednak, tak jak drzewo reaguje na zmiany por roku.

Przyspieszyl.

Byl blisko domu.

* * *

Rincewind musial przyznac, ze krzyczacy czlowiek ma racje. Nie w tym, ma sie rozumiec, ze ojciec Rincewinda byl gnijaca watroba pewnej odmiany gorskiej pandy, a matka wiadrem zolwiego sluzu. Rincewind nie pamietal osobistych spotkan z zadnym z rodzicow, przypuszczal jednak, ze oboje byli przynajmniej w przyblizeniu humanoidalni, chocby i przez krotki czas. Jednak w kwestii posiadania skradzionego konia trafil Rincewinda w czuly punkt, a takze postawil mu stope na karku. Stopa na karku to dziewiec dziesiatych prawa.

Poczul, ze czyjes dlonie przeszukuja mu kieszenie.

Inny czlowiek — Rincewind niewiele widzial poza kilkoma calami aluwialnej gleby, jednak sadzil z kontekstu, ze byl to czlowiek raczej niesympatyczny — wlaczyl sie do krzykow.

Ktos szarpnieciem postawil Rincewinda na nogi.

Gwardzisci okazali sie calkiem podobni do tych, ktorych Rincewind spotykal na calym Dysku. Dysponowali akurat odpowiednim intelektem, jaki jest niezbedny, by tluc ludzi i wlec ich do jam ze skorpionami. Byli tez mistrzami ligi w konkurencji wrzeszczenia na ludzi z odleglosci kilku cali od ich twarzy.

Efekt ten wydawal sie nieco surrealistyczny, gdyz sami gwardzisci nie mieli twarzy, a przynajmniej nie taka, ktora mogliby nazwac wlasna. Na ich ozdobnych, pokrytych czarna emalia helmach wymalowano wielkie, wasate oblicza. Odkryte pozostawaly tylko usta wlasciciela, aby mogl na przyklad nazwac dziadka Rincewinda skrzynia nedznych odchodow zlotych rybek.

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату