Cala ich trojka stala cierpliwie rzedem za lektyka. Byly duze. Byly czarne.
Nozki Bagazu zniknely wewnatrz korpusu.
Po chwili ostroznie uchylil wieko — tylko odrobine.
Z trzech faktow, znanych powszechnie na temat konia, trzeci to ten, ze na krotkim dystansie kon nie potrafi biec tak szybko jak czlowiek. Rincewind przekonal sie juz, ku swej korzysci, ze kon ma wiecej nog do rozplatania.
Czlowiek zyskiwal tez dodatkowa przewage, jesli a) ludzie na koniach nie spodziewali sie, ze zacznie uciekac, i b) przypadkiem, ale bardzo dogodnie, zajal juz lekkoatletyczna pozycje startowa.
Wyrwal sie niczym bumerangowe curry z delikatnego zoladka.
Slyszal krzyki, ale — co pocieszajace i co najwazniejsze — wszystkie rozlegaly sie za nim. Wkrotce sprobuja go dogonic, ale na razie nie warto sie tym martwic. Pozniej zastanowi sie takze, dokad wlasciwie ucieka. Jednak doswiadczony tchorz nie dba o „dokad”, dopoki „przed czym” stanowi problem tak fascynujacy.
Biegacz z mniejsza praktyka zaryzykowalby moze szybki rzut oka za siebie, ale Rincewind instynktownie wiedzial wszystko o oporze powietrza i tendencji przypadkowych kamieni do ukladania sie pod nieuwazna stopa. Zreszta po co ogladac sie za siebie? I tak biegl juz najszybciej, jak potrafil. Nic, co zobaczy, nie skloni go do zwiekszenia predkosci.
Przed soba widzial spora, bezksztaltna wioske, zbudowana najwyrazniej z blota i nawozu. Wiesniacy na polach odrywali sie od pracy, by popatrzec na pedzacego uciekiniera.
Moze sobie to tylko wyobrazal, ale moglby przysiac, ze slyszy okrzyki:
— Oby najdluzsze trwanie Czerwonej Armii! Zalosny zgon bez niepotrzebnych cierpien silom opresji!
Zanurkowal miedzy chaty, gdy zolnierze ruszyli na chlopow.
Cohen mial racje. Rzeczywiscie szykowala sie tu rewolucja. Ale Imperium Agatejskie istnialo niezmienne od tysiecy lat, a grzecznosc i szacunek dla protokolu wplotly sie w sama jego osnowe. Sadzac po tym, co uslyszal, rewolucjonisci musieli dopiero opanowac sztuke nieuprzejmych sloganow.
Rincewind wolal ucieczke od ukrywania sie. Kryjowka jest wygodna, ale kiedy juz czlowieka znajda, to po nim. Jednak wioska byla jedyna oslona w promieniu wielu mil, a niektorzy zolnierze mieli konie. Czlowiek moze i jest szybszy od konia na krotkim dystansie, lecz wsrod tych plaskich, otwartych pol nie mialby z koniem zadnych szans.
Wskoczyl do najblizszego budynku i pchnal pierwsze drzwi, na jakie trafil.
Na drzwiach wisiala kartka ze slowami: „Cisza! Egzamin!”.
Czterdziesci wyczekujacych, troche niespokojnych twarzy unioslo sie znad stolikow. Nie byly to twarze dzieci, ale ludzi calkiem doroslych.
Pod sciana stal pulpit, a na nim stos kartek przewiazanych wstazka i zapieczetowanych lakiem.
Rincewind wyczul znajoma atmosfere. Oddychal juz taka, choc dzialo sie to na drugim koncu swiata. Wypelnial ja odor zimnego potu wydzielanego wskutek naglej swiadomosci, ze chyba juz za pozno na powtorke materialu, ktora czlowiek stale odkladal. Rincewind przezyl wiele straszliwych momentow, jednak zaden nie zajmowal tak poczesnego miejsca w leksykonie grozy, jak te kilka sekund po tym, gdy ktos powie: „Odwroccie teraz kartki i przeczytajcie pytania”.
Kandydaci patrzyli na niego.
Z zewnatrz dobiegaly krzyki.
Podbiegl do pulpitu, zerwal pieczec i jak najszybciej rozdal kartki. Potem wrocil za bezpieczny pulpit, zdjal kapelusz i zdazyl sie pochylic, nim ktos powoli otworzyl drzwi.
— Wyjsc! — wrzasnal. — Trwa egzamin!
Niewidoczny intruz za drzwiami wymruczal cos do kogos innego. Drzwi sie zamknely.
Kandydaci wciaz na niego patrzyli.
— No tak. Dobrze. Odwroccie kartki.
Zabrzmialy szelesty, kilka chwil pelnej grozy ciszy, a potem odglosy pracujacych pedzelkow.
Egzaminy konkursowe. Tak. Kolejny powszechnie znany fakt na temat Imperium Agatejskiego. Byl to jedyny sposob, by zdobyc jakiekolwiek publiczne stanowisko i laczace sie z nim bezpieczenstwo. Wszyscy uwazali, ze to swietny system, poniewaz daje szanse ludziom kompetentnym.
Rincewind siegnal po zapasowa karte.
Naglowek brzmial: Egzamin na stanowisko Asystenta Czysciciela Latryn w dystrykcie Wung.
Rincewind przeczytal pierwsze zadanie. Wymagalo, by kandydaci napisali szesnastowersowy poemat na temat mgly unoszacej sie nad trzcinami.
Pytanie drugie dotyczylo uzycia metafory w jakiejs ksiazce, o ktorej nigdy nie slyszal.
Trzecie bylo pytanie o muzyke…
Przeczytal karte kilka razy. Nie znalazl zadnej wzmianki, nigdzie, o takich rzeczach jak „nawoz”, „wiadro” albo „taczki”. Ale prawdopodobnie system taki prowadzil do wyzszej klasy pracownikow niz metoda ankhmorporska, gdzie zadawano tylko jedno pytanie: „Masz wlasna lopate?”.
Krzyki na zewnatrz chyba przycichly; Rincewind zaryzykowal i wyjrzal za drzwi. Zauwazyl jakies poruszenie na drodze, ale chyba nie wiazalo sie juz z jego ucieczka.
Puscil sie biegiem.
Kandydaci nie przerywali egzaminu. Jeden z odwazniejszych podwinal jednak nogawke spodni i skopiowal poemat o mgle, ktory z wielkim wysilkiem ulozyl jakis czas temu. Po kilku probach czlowiek zaczyna sie domyslac, jakie pytania zadadza egzaminatorzy.
Rincewind biegl przed siebie, starajac sie trzymac rowow wszedzie tam, gdzie nie wypelnialo ich glebokie po kolana rzadkie bloto. Nie byla to okolica stworzona do ukrywania sie. Agatejczycy uprawiali kazdy kawalek ziemi, z ktorego ziarno sie nie staczalo. Poza rzadkimi glazami zauwazal wyrazny brak miejsc, gdzie moglby sie przyczaic.
Kiedy opuscil wioske, nikt wlasciwie nie zwracal na niego szczegolnej uwagi. Czasami operator bawolu ogladal sie i patrzyl na niego, poki nie zniknal z pola widzenia, ale nie zdradzal przesadnej ciekawosci. Po prostu Rincewind byl odrobine bardziej interesujacy niz defekacja bawolu.
Szedl rownolegle do traktu i o zmroku dotarl do skrzyzowania.
Stala tam gospoda.
Rincewind nic nie jadl od czasu leoparda. Gospoda oznaczala posilek, ale posilek oznaczal zaplate. Rincewind byl glodny i nie mial pieniedzy.
Zbesztal sam siebie za takie negatywne myslenie. To nie bylo wlasciwe podejscie. Powinien wejsc do gospody i zamowic solidny posilek. Wtedy zamiast byc glodny i bez pieniedzy, bedzie najedzony i bez pieniedzy — zdecydowana poprawa w stosunku do obecnej sytuacji. Oczywiscie, swiat zechce pewnie zglosic jakies obiekcje, ale doswiadczenie podpowiadalo Rincewindowi, ze niewiele jest problemow, ktorych nie rozwiaze glosny wrzask i dobre trzydziesci stop wyprzedzenia na starcie. W dodatku bedzie wtedy wlasnie po solidnym posilku.
Poza tym lubil hunghunganska kuchnie. Uchodzcy czesto otwierali w Ankh-Morpork restauracje i Rincewind zaczal sie uwazac za niezlego znawce ich potraw[17].
W gospodzie jedyna sala bylo ciemna od dymu i — o ile dalo sie to ocenic przez chmury i kleby — raczej zatloczona. Para staruszkow siedziala przed skomplikowana konstrukcja kafelkow z kosci sloniowej: grali w Shibo Yangcong-san. Nie byl pewien, co takiego pala, ale wydawali sie zadowoleni, ze wlasnie to wybrali.
Rincewind przecisnal sie az do paleniska, gdzie chudy mezczyzna pilnowal kociolka.
Rincewind usmiechnal sie do niego uprzejmie.
— Dzien dobry. Czy moglbym spozyc twoj slynny smakowity zestaw A na dwie osoby z dodatkowym krakersem krewetkowym?
— Nigdy o czyms takim nie slyszalem.
— Hm… w takim razie… czy moge zobaczyc bolesne ucho… rechot zaby… menu?
— Coz to jest menu, przyjacielu?
Rincewind pokiwal glowa. Wiedzial, co oznacza, kiedy obcy takim tonem zwraca sie do niego „przyjacielu”. Ktos, kto w ten sposob nazywa kogos innego przyjacielem, nie jest przyjaznie usposobiony.
— Chodzi mi o to, co masz do jedzenia.