— Ciasteczko szczescia?
— Co?
Rincewind wynurzyl sie z glebin kontemplacji sztuki aktorskiej i zobaczyl obok siebie oberzyste, ktory podtykal mu pod nos tace ciastek o malzowatym ksztalcie.
— Ciasteczko szczescia?
Rincewind wyciagnal reke. Kiedy juz mial chwycic jedno z nich, oberzysta gwaltownie szarpnal tace o cal czy dwa, podsuwajac mu pod palce inne ciasteczko.
Co tam… Wzial je. Sztuka rozwijala sie halasliwie.
Problem polega na tym, myslal dalej, ze w Ankh-Morpork mozna przynajmniej zlapac w rece jakas prawdziwa bron.
Biedaczyska… Trzeba czegos wiecej niz chwytliwe hasla i mnostwo entuzjazmu, zeby przeprowadzic porzadna rewolucje. Potrzebni sa wycwiczeni bojownicy, a przede wszystkim sprawny dowodca. Mial nadzieje, ze znajda takiego, kiedy on sam bedzie juz daleko.
Przelamal ciasteczko i odruchowo przeczytal wrozbe. Nie zauwazyl, ze oberzysta zachodzi go od tylu.
Zamiast zwyklego: „Wlasnie spozyles marny posilek” znalazl na papierku calkiem zlozony piktogram. Przesuwal palcami po liniach tuszu.
— „Serdeczne… serdeczne… przeprosiny…”. Co to za…
Muzyk glosno uderzyl talerzami.
Drewniana palka odbila sie od glowy Rincewinda.
Starcy przy kosciach shibo z zadowoleniem pokiwali glowami i wrocili do gry.
Wstal piekny poranek. W kryjowce rozlegaly sie glosy Srebrnej Ordy wstajacej, stekajacej, mocujacej roznego typu protezy domowej roboty, narzekajacej, ze nie mozna znalezc okularow, i przez pomylke wkladajacej cudze sztuczne szczeki.
Cohen moczyl nogi w cieplej wodzie i rozkoszowal sie promieniami slonca.
— Ucz!
Byly nauczyciel geografii byl calkowicie skupiony na mapie, ktora kreslil.
— Slucham, Dzyngis?
— Czemu Wsciekly Hamish jest taki wsciekly?
— Twierdzi, ze chleb jest czerstwy, a on nie moze znalezc swoich zebow.
— Powiedz mu, ze jesli wszystko dobrze pojdzie, niedlugo moze miec tuzin mlodych kobiet, ktore przezuja ten chleb dla niego.
— To niehigieniczne, Dzyngis. — Saveloy nawet nie uniosl glowy. — Pamietasz, opowiadalem wam o higienie.
Cohen nie trudzil sie z odpowiedzia. Myslal: Szesciu starych ludzi. A Ucza wlasciwie trudno liczyc, jest myslicielem, nie wojownikiem.
Zwatpienie nie bylo czyms regularnie wizytujacym czaszke Cohena. Kiedy czlowiek usiluje w jednej rece niesc wyrywajaca sie dziewice ze swiatyni i worek skradzionych swiatynnych skarbow, a druga walczy z kilkoma rozzloszczonymi kaplanami, niewiele pozostaje mu czasu na refleksje. Dobor naturalny sprawil, ze zawodowi bohaterowie, ktorzy w kluczowym momencie sklonni sa zadawac sobie pytania w rodzaju: „Jaki jest cel mojego zycia?”, w krotkim czasie traca i cel, i zycie.
Ale szesciu starych ludzi… A Imperium Agatejskie ma prawie milion pod bronia.
Kiedy ocenialo sie stosunek sil w chlodnym swietle poranka, a nawet w tym przyjemnym, cieplym swietle poranka, sklanial on, by zastanowic sie i zajac arytmetyka smierci. Jesli plan sie nie powiedzie…
Cohen w zadumie przygryzl warge. Jesli plan sie nie powiedzie, cale tygodnie mina, zanim uda im sie zabic wszystkich. Moze jednak powinien zabrac ze soba Thoga Rzeznika, chociaz musial co dziesiec minut przerywac walke i isc do ubikacji.
Co tam… teraz nie mogl sie juz wycofac, wiec pozostalo mu tylko jak najlepiej wykorzystac sytuacje.
Kiedy Cohen byl malym chlopcem, ojciec zabral go kiedys na szczyt gory i wyjasnil credo bohatera. Powiedzial tez, ze nie ma wiekszej radosci niz zginac w bitwie.
Cohen natychmiast dostrzegl blad w tym rozumowaniu, a pozniejsze zyciowe doswiadczenie umocnilo tylko jego przekonania. Uwazal, ze jeszcze wieksza radoscia jest zabic w bitwie tego drugiego, a potem zyc sobie, siedzac na wysokim po nos stosie zlota. Bylo to spostrzezenie, ktore dobrze mu sie przysluzylo.
Wstal i przeciagnal sie w slonecznym cieple.
— Piekny mamy ranek, chlopcy — oswiadczyl. — A ja czuje sie jak milion dolarow. Wy nie?
Odpowiedzial mu niechetny pomruk aprobaty.
— To dobrze — uznal Cohen. — Chodzmy i zdobadzmy ich troche.
Wielki Mur calkowicie otacza Imperium Agatejskie. Kluczowym slowem jest tu „calkowicie”.
Mur zwykle ma okolo dwudziestu stop wysokosci, jest pionowy i gladki po wewnetrznej stronie. Ciagnie sie wzdluz brzegow rzek, przez nagie pustynie, a nawet na krawedziach stromych urwisk, gdzie szansa wrogiego ataku jest nikla. Na opanowanych wyspach, takich jak Tingling czy Bhangbhangduc, stoja podobne mury, bedace metaforycznie tym samym Wielkim Murem. Dziwi to ludzi o bezmyslnie wojskowych charakterach, ktorzy nie zdaja sobie sprawy, jaka naprawde pelni funkcje.
To cos wiecej niz mur — to znak. Po jednej jego stronie znajduje sie Imperium, ktore w jezyku agatejskim okreslane jest takim samym slowem jak wszechswiat. Po drugiej stronie nie ma nic. W koncu wszechswiat to wszystko, co istnieje.
Naturalnie, moze sie wydawac, ze sa tam jakies obiekty, takie jak morza, wyspy, inne kontynenty i tak dalej. Moga sprawiac wrazenie calkiem materialnych, mozliwe jest podbicie ich, mozna po nich chodzic… ale nie sa w istotnym sensie realne. W jezyku agatejskim cudzoziemiec okreslany jest tym samym slowem co upior, a tylko o jedno pociagniecie pedzelka rozniacym sie od slowa oznaczajacego ofiare.
Mury sa wysokie, by zniechecic te marudne osoby, ktore uparcie wierza, ze po drugiej stronie moze byc cos interesujacego. Zadziwiajace, ale wciaz zdarzaja sie tacy, ktorzy nawet po tysiacach lat nie potrafia zrozumiec prostego przekazu. Mieszkancy wybrzeza buduja tratwy i wyruszaja przez nieprzyjazne morze ku mitycznym krainom. Ci w glebi ladu probuja korzystac z latawcow albo foteli napedzanych fajerwerkami. Wielu z nich ginie podczas takich prob, naturalnie. Wiekszosc pozostalych zostaje szybko schwytana i zmuszona do zycia w ciekawych czasach.
Ale niektorym udaje sie dotrzec do tego ogromnego tygla zwanego Ankh-Morpork. Przybywaja bez pieniedzy — marynarze zadaja tyle, ile moze wytrzymac rynek, to znaczy wszystkiego — jednak z szalenczym blyskiem w oczach. Otwieraja sklepy i restauracje, by pracowac tam dwadziescia cztery godziny na dobe. Nazywaja to „ankhmorporskim snem” (zarobienie stosow pieniedzy w miejscu, gdzie twoja smierc raczej nie bywa kwestia polityki panstwa). A sen ten sni sie najwyrazniej ludziom, ktorzy nie spia.
Rincewind myslal czasami, ze jego zycie jest akcentowane przebudzeniami. Nie zawsze bywaly brutalne, czasami jedynie nieuprzejme. Bardzo nieliczne — moze jedno czy dwa — pamietal jako calkiem mile, zwlaszcza na wyspie. Slonce wstawalo w swym monotonnym stylu, fale nudno obmywaly piasek, a przy kilku okazjach udalo mu sie nawet przeskoczyc do stanu swiadomosci bez zwyczajowego krotkiego krzyku.
To przebudzenie nie bylo zwyczajnie brutalne — bylo wrecz bezczelne. Przetaczal sie na boki, a ktos wiazal mu rece. Panowala ciemnosc — jej przyczyna byl worek naciagniety na glowe.
Rincewind dokonal pewnych obliczen i uzyskal rezultat.
To siedemnasty najgorszy dzien mojego zycia, pomyslal.
Cios w glowe polaczony z utrata przytomnosci w barze byl zjawiskiem calkiem zwyczajnym. Jesli zdarzalo sie to w Ankh-Morpork, czlowiek mial spore szanse, ze ocknie sie bez pieniedzy, lezac na powierzchni Ankh.