Jechali dalej. Rincewind lezal z glowa oparta o worek pachnacy cebula i metodycznie przeklinal rozne rzeczy. Przeklinal kobiety z nozami, historie ogolnie, cale grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu, swoj nieobecny Bagaz oraz populacje Imperium Agatejskiego. W tej chwili jednak na samym szczycie listy znalazl sie czlowiek, ktory zaprojektowal ten woz. Sadzac po wrazeniach, ktokolwiek uznal, ze pelne drzazg deski sa odpowiednim materialem na podloge, byl ta sama osoba, ktora pomyslala, ze trojkat to elegancki ksztalt dla kola.
Bagaz przyczail sie w rowie, obserwowany bez specjalnego zainteresowania przez czlowieka trzymajacego bawola na sznurze.
Czul sie zawstydzony, zdumiony i zagubiony. Byl zagubiony, poniewaz wszystko wokol wydawalo sie… znajome. Swiatlo, zapachy, dotyk ziemi… Ale nie czul sie posiadany.
Wykonano go z drewna. Drewno jest wyczulone na takie rzeczy.
Jedna z jego licznych stop odruchowo kreslila w blocie jakis symbol. Byl to przypadkowy, bezsensowny wzor znany kazdemu, kto musial stanac przed cala klasa i wysluchac pretensji nauczyciela. Wreszcie podjal cos, co bylo tak bliskie decyzji, jak to tylko mozliwe dla drewna.
Zostal podarowany. Wiele lat wedrowal przez egzotyczne krainy, spotykal egzotyczne stwory i skakal po nich. Teraz wrocil w miejsce, gdzie kiedys byl drzewem. A zatem odzyskal wolnosc.
Nie byl to najbardziej logiczny ciag myslowy, ale i tak calkiem przyzwoity jak na kogos, kto do myslenia ma tylko uchwyty.
I bardzo chcialby cos zrobic.
— Kiedy bedziesz gotowy, Ucz?
— Jeszcze chwilke, Dzyngis. Juz koncze…
Cohen westchnal. Korzystajac z chwili odpoczynku, ordyncy siedli w cieniu drzewa i opowiadali sobie nawzajem klamstwa o wlasnych wyczynach. Saveloy tymczasem stanal na czubku glazu, spogladal przez jakis recznie robiony aparat i rysowal po mapach.
Swiatem rzadza kawalki papieru, myslal Cohen. Z pewnoscia rzadza ta jego czescia. A Ucz… Ucz rzadzi kawalkami papieru. Moze i nie jest materialem na tradycyjnego barbarzynskiego bohatera, mimo glebokiego przekonania, ze wszystkich dyrektorow szkol nalezy przybic do wrot stodoly. Ale znakomicie sobie radzi z kawalkami papieru.
W dodatku mowi po agatejsku. W kazdym razie mowi lepiej od Cohena, ktory poznal przypadkiem tylko kilka niezbednych slow. Twierdzi, ze nauczyl sie jezyka z jakiejs starej ksiazki. Podobno to zadziwiajace, ile ciekawych rzeczy mozna znalezc w starych ksiazkach.
Cohen wspial sie na glaz i stanal obok Ucza.
— Co wlasciwie planujesz? — zapytal.
Saveloy popatrzyl na Hunghung, ledwie widoczne na zamglonym horyzoncie.
— Widzisz ten pagorek za miastem? — spytal. — Taki wielki, okragly kopiec?
— Wyglada jak kopiec pogrzebowy mojego taty — stwierdzil Cohen.
— Nie, to z pewnoscia formacja naturalna. Jest o wiele za duzy na sztuczna budowle. Na szczycie stoi chyba jakas pagoda. Ciekawe… Moze pozniej obejrze ja dokladnie.
Cohen spojrzal na duzy, kulisty pagorek. Byl to duzy, kulisty pagorek. Nie zagrazal mu i nie wygladal na wartosciowy. Koniec sagi, jesli o niego chodzilo. Mial wazniejsze sprawy.
— Wydaje sie, ze ludzie wkraczaja i opuszczaja miasto zewnetrzne — mowil dalej Saveloy. — Oblezenie zatem jest chyba raczej zagrozeniem niz rzeczywistoscia. Czyli dotrzemy tam bez problemow. Oczywiscie, przedostac sie do samego Zakazanego Miasta bedzie o wiele trudniej.
— A moze po prostu wszystkich zabijemy? — zaproponowal Cohen.
— Dobry pomysl, ale malo praktyczny. I z pewnoscia wywola nieprzychylne komentarze. Nie. Moja obecna metodologia opiera sie na fakcie, ze Hunghung lezy w sporej odleglosci od rzeki, a mimo to ma prawie milion mieszkancow.
— Opiera sie, rzeczywiscie — przyznal Cohen.
— Lokalny uklad geologiczny nie jest wlasciwy dla studni artezyjskich.
— Tak sobie wlasnie pomyslalem…
— A jednoczesnie nie widac nigdzie akweduktu, jak pewnie zauwazyles. Zwykle studnie tez raczej nie wchodza w gre, bo nie widac zadnych zurawi.
— Nie ma akweduktu, zgadza sie. Ani zurawi. Pewno odlecialy na lato do Krawedzi. Niektore ptaki tak robia.
— To sklania mnie, by watpic w powiedzenie, ze nawet mysz nie przemknie sie do Zakazanego Miasta — stwierdzil Saveloy z ledwie slyszalna w glosie duma. — Podejrzewam, ze mysz zdola sie dostac do Zakazanego Miasta, jesli tylko potrafi wstrzymac oddech.
— Albo przeleci na jednym z tych niewidzialnych zurawi — dodal Cohen.
— Rzeczywiscie.
Woz zatrzymal sie. Opadl worek. Rincewind zamiast tarki, ktorej w glebi duszy oczekiwal, zobaczyl przed soba dwie mlode, zatroskane twarze. Jedna z nich nalezala do dziewczyny, jednak z ulga stwierdzil, ze nie jest to Piekny Motyl. Ta byla mlodsza i wzbudzila u niego przelotne wspomnienie ziemniakow[20].
— Jak czujesz sie? — zapytala w lamanym, ale zrozumialym morporskim. — Jest nam bardzo przykro. Teraz wszystko lepiej? Mowimy tobie w jezyku niebianskiego miasta Ankh-Morep-Ork. Jezyku wolnosci i postepu. Jezyku Jeden Czlowiek, Jeden Glos.
— Tak — zgodzil sie Rincewind. W jego myslach pojawil sie obraz Patrycjusza. Jeden czlowiek, jeden glos. Zgadza sie. — Poznalem go. Faktycznie ma glos. Ale…
— Wiecej szczesnego sprzyjania sprawie ludu! — dodal chlopiec. — Naprzod z rozwaga!
Wygladal, jakby byl zbudowany z cegiel.
— Przepraszam — przerwal mu Rincewind. — Ale dlaczego… papierowy lampion sluzacy celom ceremonialnym… bela bawelny… mnie uratowaliscie? Tego… znaczy, kiedy mowie uratowaliscie, chodzi mi raczej o: dlaczego uderzyliscie mnie w glowe, zwiazaliscie i przywiezliscie tutaj, gdziekolwiek to jest? Najgorsze, co moglo mnie czekac w gospodzie, to trzepniecie w ucho, bo nie zaplacilem za jedzenie…
— Najgorsze, co by ci sie przydarzylo, to smierc na torturach trwajacych cale lata — oznajmila Motyl.
Wyszla zza wozu i usmiechnela sie groznie do Rincewinda. Rece miala skromnie ukryte pod kimonem, zapewne po to, by nie pokazywac nozy.
— Ooo… dzien dobry — powiedzial.
— Wielki Magu. — Motyl sklonila sie. — Z pewnoscia sam to wiesz, ale stoja przed toba Kwiat Lotosu i Trzy Zaprzezone Woly, czlonkowie naszej kadry. Musielismy przywiezc cie tutaj w taki sposob, bo wszedzie sa szpiedzy.
— Nieprzedwczesny zgon wszystkim nieprzyjaciolom! — zawolal rozpromieniony chlopak.
— Dobrze. Tak. Oczywiscie — zgodzil sie Rincewind. — Wszystkim nieprzyjaciolom, bez wyjatku.
Woz stal na dziedzincu. Poziom halasu po drugiej stronie wysokiego muru sugerowal, ze znalezli sie w miescie. W umysle Rincewinda zaczelo krystalizowac sie niedobre przeczucie.
— I przywiezliscie mnie do Hunghung, tak?
Kwiat Lotosu szeroko otworzyla oczy.
— A wiec to prawda — szepnela w jezyku Ankh-Morpork. — Rzeczywiscie jestes Wielkim Magiem!
— Zdziwilabys sie, jakie rzeczy umiem przewidziec — zapewnil smetnie Rincewind.
— Odprowadzcie konie do stajni — polecila Motyl, nie odrywajac oczu od Rincewinda. Kiedy Kwiat Lotosu i