Spojrzal prosto w przerazajaco wykrzywiona maske.

— Wiesniaku, czy nie wiesz, ze to Plac Imperialny? — spytala maska.

— Czy w tym placu jest duze P? — upewnil sie Rincewind.

— Nie ty zadajesz pytania!

— Aha. Zakladam, ze to znaczy tak. Czyli to wazne miejsce. Przepraszam. W takim razie zaraz sobie stad pojde…

— Zostan!

Rincewinda uderzyl niezwykle wrecz dziwny fakt, ze nikt go nie trzymal. A potem uswiadomil sobie, ze wlasciwie tutaj nie jest to nigdy potrzebne. Ludzie robia to, co sie im kaze.

W Imperium jest cos gorszego od bata, mowil Cohen.

W tym momencie, pomyslal Rincewind, powinienem juz kleczec. Pochylil sie, opierajac dlonie przed soba.

— Ciekaw jestem — powiedzial wesolym tonem, unoszac sie do pozycji startowej — czy chwila jest odpowiednia, by zwrocic wasza uwage na pewne slynne powiedzenie…

* * *

Cohen znal sie na miejskich bramach. Swego czasu sporo ich wylamal, wykorzystujac taran, bombarde, a raz nawet wlasna glowe.

Ale brama w Hunghung nalezala do tych naprawde solidnych. Nie tak jak brama w Ankh-Morpork, zwykle otwarta na osciez, by zwabic potencjalnego klienta z pieniedzmi, a jedyna jej funkcja obronna byl napis „Dziekujemy za nieatakowanie naszego miasta. Bonum diem”. Tutaj brama byla wykuta z metalu, stala przy niej wartownia i oddzial niesympatycznych ludzi w czarnych zbrojach.

— Ucz!

— Slucham cie, Dzyngis?

— Dlaczego wlasciwie to robimy? Myslalem, ze skorzystamy z tych niewidzialnych zurawi, co na nich lataja myszy.

Saveloy pomachal palcem.

— Musimy tak wejsc do Hunghung, zeby sie dostac do samego Zakazanego Miasta. Mam nadzieje, ze znajdziemy przejscie juz wewnatrz. A teraz pamietajcie, czego was uczylem. To wazne, zebyscie umieli sie zachowac w metropolii.

— Ja tam dobrze wiem, jak sie zachowac w jakiejs nedznej metropolii — zapewnil Truckle Nieuprzejmy. — Grabic, gwalcic, rabowac, a przed wyjsciem podpalic, co sie da. Jak w zwyklym miescie, tylko zajmuje wiecej czasu.

— To wystarczy, jesli tylko przejezdzacie — odparl Saveloy. — Ale gdybyscie zechcieli wrocic nastepnego dnia?

— Nastepnego dnia juz mnie tam nie bedzie, do demona!

— Panowie! Prosze o cierpliwosc. Musicie nauczyc sie cywilizacji.

Ludzie nie mogli zwyczajnie przejsc przez brame. Stali w kolejce. A gwardzisci dosc agresywnie otaczali kazdego zaleknionego przybysza, by sprawdzic jego dokumenty.

Wreszcie przyszla kolej na Cohena.

— Papiery, dziadku!

Cohen radosnie pokiwal glowa i wreczyl dowodcy gwardzistow arkusz papieru ze starannym napisem wykonanym przez Saveloya:

JESTESMY WEDROWNYMI SZALENCAMI.

NIE MAMY DOKUMENTOW. PRZEPRASZAMY.

Gwardzista uniosl wzrok znad kartki i spojrzal na przyjazny usmiech Cohena.

— To sie zgadza — mruknal zlosliwie. — Umiesz mowic, dziadku?

Wciaz usmiechniety Cohen zerknal niepewnie na Saveloya. Tego fragmentu nie wyprobowali.

— Glupi staruch — stwierdzil gwardzista.

Saveloy oburzyl sie.

— Myslalem, ze ludziom niespelna rozumu powinniscie okazywac szczegolna troske! — powiedzial.

— Nie mozna byc szalencem bez dokumentow stwierdzajacych, ze sie jest szalencem.

— Mam dosc — wtracil Cohen. — Mowilem, ze nic z tego nie wyjdzie, jezeli trafimy na tepego straznika.

— Bezczelny wiesniak!

— Nie jestem tak bezczelny jak moi koledzy.

Orda zgodnie pokiwala glowami.

— To my, platfusie.

— Caluj nas w tylek.

— Co?

— Wyjatkowo durny zolnierz.

— Co?

Dowodca byl zdumiony. Odruch posluszenstwa gleboko sie zakorzenil w duszach Agatejczykow. Jeszcze silniejszy byl jednak kult przodkow i szacunek dla starcow, kapitan zas nigdy jeszcze nie widzial ludzi tak starych, a jednak zachowujacych pozycje pionowa. Oni praktycznie sami byli przodkami. Ten na wozku z cala pewnoscia pachnial jak przodek.

— Zabrac ich na wartownie! — krzyknal.

Orda pozwolila sie poprowadzic, co udalo sie calkiem dobrze. Saveloy cwiczyl z nimi przez dlugie godziny, gdyz wiedzial, ze ma do czynienia z ludzmi, ktorzy na klepniecie w ramie reaguja obrotem i odrabaniem komus reki.

W straznicy, kiedy weszli gwardzisci, Srebrna Orda i wozek inwalidzki Wscieklego Hamisha, zrobilo sie ciasno. Jeden z zolnierzy przyjrzal sie skulonemu pod kocem Hamishowi.

— Co tam trzymasz, dziadku?

Miecz przebil koc i trafil zolnierza w udo.

— Co? Co on mowi?

— Powiedzial „Aargh!”, Hamish — poinformowal Cohen.

Ostrze blysnelo mu w dloni. Jednym ruchem chudych ramion chwycil dowodce od tylu i przystawil mu noz do krtani.

— Co?

— Powiedzial „Aargh!”.

— Co? Nawet zem nie jest zonaty.

Cohen odrobine mocniej przycisnal noz do grdyki dowodcy.

— Rozwaz to dobrze, przyjacielu — rzekl. — Mozemy zalatwic sprawe latwym sposobem albo trudnym.

— Krwiozercza swinio! To nazywasz latwym sposobem?

— Przeciez nawet sie nie spocilem.

— Obys zyl w ciekawych czasach! Wole zginac, niz zdradzic swego cesarza!

— Jak sobie zyczysz.

W ciagu ulamka sekundy dowodca uswiadomil sobie, ze Cohen — ktory zawsze mowil to, co myslal — zaklada podobna postawe u innych. Gdyby mial troche czasu, moglby pomyslec, ze celem cywilizacji jest uczynienie przemocy ostatnim branym pod uwage rozwiazaniem, gdy dla barbarzyncy jest ona pierwszym, preferowanym, a przede wszystkim najprzyjemniejszym. Ale bylo juz za pozno i osunal sie na podloge.

— Zawsze zyje w ciekawych czasach — stwierdzil Cohen tonem czlowieka dumnego z faktu, ze wiele uczynil, by wciaz byly ciekawe.

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату