Spojrzal prosto w przerazajaco wykrzywiona maske.
— Wiesniaku, czy nie wiesz, ze to Plac Imperialny? — spytala maska.
— Czy w tym placu jest duze P? — upewnil sie Rincewind.
— Nie ty zadajesz pytania!
— Aha. Zakladam, ze to znaczy tak. Czyli to wazne miejsce. Przepraszam. W takim razie zaraz sobie stad pojde…
— Zostan!
Rincewinda uderzyl niezwykle wrecz dziwny fakt, ze nikt go nie trzymal. A potem uswiadomil sobie, ze wlasciwie tutaj nie jest to nigdy potrzebne. Ludzie robia to, co sie im kaze.
W Imperium jest cos gorszego od bata, mowil Cohen.
W tym momencie, pomyslal Rincewind, powinienem juz kleczec. Pochylil sie, opierajac dlonie przed soba.
— Ciekaw jestem — powiedzial wesolym tonem, unoszac sie do pozycji startowej — czy chwila jest odpowiednia, by zwrocic wasza uwage na pewne slynne powiedzenie…
Cohen znal sie na miejskich bramach. Swego czasu sporo ich wylamal, wykorzystujac taran, bombarde, a raz nawet wlasna glowe.
Ale brama w Hunghung nalezala do tych naprawde solidnych. Nie tak jak brama w Ankh-Morpork, zwykle otwarta na osciez, by zwabic potencjalnego klienta z pieniedzmi, a jedyna jej funkcja obronna byl napis „Dziekujemy za nieatakowanie naszego miasta. Bonum diem”. Tutaj brama byla wykuta z metalu, stala przy niej wartownia i oddzial niesympatycznych ludzi w czarnych zbrojach.
— Ucz!
— Slucham cie, Dzyngis?
— Dlaczego wlasciwie to robimy? Myslalem, ze skorzystamy z tych niewidzialnych zurawi, co na nich lataja myszy.
Saveloy pomachal palcem.
— Musimy tak wejsc do Hunghung, zeby sie dostac do samego Zakazanego Miasta. Mam nadzieje, ze znajdziemy przejscie juz wewnatrz. A teraz pamietajcie, czego was uczylem. To wazne, zebyscie umieli sie zachowac w metropolii.
— Ja tam dobrze wiem, jak sie zachowac w jakiejs nedznej metropolii — zapewnil Truckle Nieuprzejmy. — Grabic, gwalcic, rabowac, a przed wyjsciem podpalic, co sie da. Jak w zwyklym miescie, tylko zajmuje wiecej czasu.
— To wystarczy, jesli tylko przejezdzacie — odparl Saveloy. — Ale gdybyscie zechcieli wrocic nastepnego dnia?
— Nastepnego dnia juz mnie tam nie bedzie, do demona!
— Panowie! Prosze o cierpliwosc. Musicie nauczyc sie cywilizacji.
Ludzie nie mogli zwyczajnie przejsc przez brame. Stali w kolejce. A gwardzisci dosc agresywnie otaczali kazdego zaleknionego przybysza, by sprawdzic jego dokumenty.
Wreszcie przyszla kolej na Cohena.
— Papiery, dziadku!
Cohen radosnie pokiwal glowa i wreczyl dowodcy gwardzistow arkusz papieru ze starannym napisem wykonanym przez Saveloya:
JESTESMY WEDROWNYMI SZALENCAMI.
NIE MAMY DOKUMENTOW. PRZEPRASZAMY.
Gwardzista uniosl wzrok znad kartki i spojrzal na przyjazny usmiech Cohena.
— To sie zgadza — mruknal zlosliwie. — Umiesz mowic, dziadku?
Wciaz usmiechniety Cohen zerknal niepewnie na Saveloya. Tego fragmentu nie wyprobowali.
— Glupi staruch — stwierdzil gwardzista.
Saveloy oburzyl sie.
— Myslalem, ze ludziom niespelna rozumu powinniscie okazywac szczegolna troske! — powiedzial.
— Nie mozna byc szalencem bez dokumentow stwierdzajacych, ze sie jest szalencem.
— Mam dosc — wtracil Cohen. — Mowilem, ze nic z tego nie wyjdzie, jezeli trafimy na tepego straznika.
— Bezczelny wiesniak!
— Nie jestem tak bezczelny jak moi koledzy.
Orda zgodnie pokiwala glowami.
— To my, platfusie.
— Caluj nas w tylek.
— Co?
— Wyjatkowo durny zolnierz.
— Co?
Dowodca byl zdumiony. Odruch posluszenstwa gleboko sie zakorzenil w duszach Agatejczykow. Jeszcze silniejszy byl jednak kult przodkow i szacunek dla starcow, kapitan zas nigdy jeszcze nie widzial ludzi tak starych, a jednak zachowujacych pozycje pionowa. Oni praktycznie sami byli przodkami. Ten na wozku z cala pewnoscia pachnial jak przodek.
— Zabrac ich na wartownie! — krzyknal.
Orda pozwolila sie poprowadzic, co udalo sie calkiem dobrze. Saveloy cwiczyl z nimi przez dlugie godziny, gdyz wiedzial, ze ma do czynienia z ludzmi, ktorzy na klepniecie w ramie reaguja obrotem i odrabaniem komus reki.
W straznicy, kiedy weszli gwardzisci, Srebrna Orda i wozek inwalidzki Wscieklego Hamisha, zrobilo sie ciasno. Jeden z zolnierzy przyjrzal sie skulonemu pod kocem Hamishowi.
— Co tam trzymasz, dziadku?
Miecz przebil koc i trafil zolnierza w udo.
— Co? Co on mowi?
— Powiedzial „Aargh!”, Hamish — poinformowal Cohen.
Ostrze blysnelo mu w dloni. Jednym ruchem chudych ramion chwycil dowodce od tylu i przystawil mu noz do krtani.
— Co?
— Powiedzial „Aargh!”.
— Co? Nawet zem nie jest zonaty.
Cohen odrobine mocniej przycisnal noz do grdyki dowodcy.
— Rozwaz to dobrze, przyjacielu — rzekl. — Mozemy zalatwic sprawe latwym sposobem albo trudnym.
— Krwiozercza swinio! To nazywasz latwym sposobem?
— Przeciez nawet sie nie spocilem.
— Obys zyl w ciekawych czasach! Wole zginac, niz zdradzic swego cesarza!
— Jak sobie zyczysz.
W ciagu ulamka sekundy dowodca uswiadomil sobie, ze Cohen — ktory zawsze mowil to, co myslal — zaklada podobna postawe u innych. Gdyby mial troche czasu, moglby pomyslec, ze celem cywilizacji jest uczynienie przemocy ostatnim branym pod uwage rozwiazaniem, gdy dla barbarzyncy jest ona pierwszym, preferowanym, a przede wszystkim najprzyjemniejszym. Ale bylo juz za pozno i osunal sie na podloge.
— Zawsze zyje w ciekawych czasach — stwierdzil Cohen tonem czlowieka dumnego z faktu, ze wiele uczynil, by wciaz byly ciekawe.