Skierowal noz ku pozostalym gwardzistom. Saveloy ze zgrozy rozdziawil usta.
— Tradycyjnie powinienem teraz wytrzec klinge — oznajmil Cohen. — Ale nie warto sie meczyc, jesli zaraz znowu sie zabrudzi. Osobiscie chetniej bym was pozabijal, niz sie wam przygladal, ale ten tutaj Ucz twierdzi, ze powinienem przestac to robic i stac sie czlowiekiem godnym szacunku.
Jeden z gwardzistow spojrzal z ukosa na kolegow i padl na kolana.
— Jakie jest twoje zyczenie, panie?
— Aha, kandydat na oficera — pochwalil go Cohen. — Jak ci na imie, chlopcze?
— Dziewiec Drzewek Pomaranczy, panie.
Cohen obejrzal sie na Saveloya.
— Co teraz?
— Wez ich do niewoli, prosze.
— Jak sie to robi?
— No… Chyba trzeba ich zwiazac albo cos w tym rodzaju.
— Aha! A potem poderzniemy im gardla?
— Nie! Nie. Rozumiesz, kiedy masz ich juz w swojej mocy, nie wolno ci ich zabijac.
Srebrna Orda jak jeden maz spojrzala zdumiona na bylego nauczyciela.
— Niestety, tak dziala cywilizacja — dodal.
— Ale sam mowiles, ze tepaki nie maja zadnej glupiej broni — przypomnial Truckle.
— Owszem. — Saveloy zadrzal. — Dlatego wlasnie nie wolno ich zabijac.
— Oszalales? Masz wariackie papiery, co?
Cohen poskrobal sie po brodzie. Pozostali przy zyciu gwardzisci obserwowali go z lekiem. Byli przyzwyczajeni do okrutnych i niezwyklych kar, ale nie do wczesniejszych dyskusji.
— Nie masz doswiadczenia bojowego, Ucz, prawda? — zapytal.
— Poza klasa czwarta? Niewiele. Ale obawiam sie, ze tak trzeba to zalatwic. Przykro mi. Sam mowiles, ze chcesz…
— W kazdym razie ja glosuje, zeby poderznac im gardla od razu — oswiadczyl Maly Willie. — Nie mam ochoty na te historie z braniem do niewoli. Niby kto ma ich potem karmic?
— Obawiam sie, ze my musimy.
— Kto? Niby ja tez? Glosuje za tym, zeby kazac im zezrec wlasne oczy. Kto za, reka do gory!
Ordyncy pomruczeli z aprobata. Wsrod uniesionych rak Cohen dostrzegl takze jedna nalezaca do Dziewieciu Drzewek Pomaranczy.
— Za czym glosujesz, chlopcze? — spytal zdziwiony.
— Przepraszam pana, czy moglbym wyjsc do ubikacji?
— Posluchajcie mnie wszyscy — rzekl Cohen. — Cale to mordowanie i wyrzynanie nie pasuje do obecnych czasow. Mam racje? Tak mowi Saveloy, a on umie napisac slowo „marmolada”. To wiecej niz wy potraficie. Wiadomo, po co tu jestesmy, wiec lepiej zacznijmy od razu, jezeli chcemy cokolwiek osiagnac.
— Tak, ale ty przed chwila zabiles straznika — zaprotestowal Truckle.
— Pomalu sie przyzwyczajam. Do takiej cywilizacji nalezy sie skradac powolutku.
— I tak uwazam, ze trzeba im obciac glowy. Tak zrobilem z kaplanami Oblakanego Ssacego Demona z Ee.
Kleczacy gwardzista znowu podniosl reke.
— Moge? — zapytal niepewnie. — Panie…
— O co chodzi, chlopcze?
— Mozecie zamknac nas w tamtej celi. Wtedy nie bedziemy juz sprawiac klopotow.
— Dobrze kombinuje — mruknal z uznaniem Cohen. — Zuch chlopak. Nie traci glowy w trudnych sytuacjach. Zamknijcie ich.
Trzydziesci sekund pozniej Srebrna Orda, kulejac, wkroczyla do miasta.
Gwardzisci tkwili w ciasnej, dusznej celi.
— Kim oni byli? — zapytal ktorys po dluzszej chwili.
— Mysle, ze mogli byc przodkami.
— Wydawalo mi sie, ze trzeba byc martwym, zanim sie zostanie przodkiem.
— Ten na wozku wygladal na martwego. Az do chwili, kiedy pchnal mieczem Cztery Biale Lisy.
— Moze zaczniemy wolac o pomoc?
— Moga nas uslyszec.
— Tak, ale jesli ktos nas nie wypusci, bedziemy tu siedziec. Sciany sa bardzo grube, a drzwi bardzo mocne.
— To dobrze.
Rincewind wyhamowal w jakiejs waskiej uliczce. Nie przejmowal sie nawet sprawdzaniem, czy ktos go sciga. Jednym poteznym skokiem czlowiek mogl tutaj sie przeniesc do wolnosci — pod warunkiem ze uswiadomi sobie taka mozliwosc.
W sklad wolnosci, naturalnie, wchodzilo odwieczne prawo do smierci glodowej. Juz bardzo dawno nie jadl przyzwoitego posilku.
Jakby na wezwanie, w glebi uliczki rozlegly sie okrzyki.
— Ciasteczka ryzowe! Ciasteczka! Kupujcie smaczne ryzowe ciasteczka! Herbata! Stuletnie jaja! Jaja! Kupujcie, poki smaczne i wiekowe! Kupujcie… Tak? O co chodzi?
Do handlarza zblizyl sie starszy mezczyzna.
— Dibhala-san! To jajko, ktore mi sprzedales…
— Co z nim, szacowny panie?
— Czy zechcialbys je powachac?
Handlarz pociagnal nosem.
— Tak, pieknie pachnie — stwierdzil.
— Pieknie? Pieknie? To jajko jest praktycznie swieze!
— Ma sto lat co do dnia, szogunie — zapewnil handlarz. — Przyjrzyj sie barwie skorupki: gladka i czarna…
— Czern sie sciera!
Rincewind sluchal uwaznie. Cos jest w teorii, myslal, ze na swiecie zyje tylko kilka osob. Dlatego czlowiek ciagle spotyka te same. Gdzies pewnie istnieje ich forma wyjsciowa.
— Chcesz powiedziec, ze moj towar jest swiezy! Obym wnetrznosci sobie wyprul honorowo! Posluchaj, zrobie tak…
Tak, bylo w tym handlarzu cos znajomego i magicznego. Ktos przyszedl poskarzyc sie na swieze jajko, a jednak po kilku minutach dawal sie namowic, by o jaju zapomniec i jeszcze kupic dwa ryzowe ciasteczka oraz cos tajemniczego zawinietego w liscie. Ryzowe ciasteczka wygladaly calkiem smacznie. No, w kazdym razie smaczniej niz inne artykuly.
Rincewind podszedl ostroznie. Handlarz przestepowal z nogi na noge i pogwizdywal cicho. Przerwal jednak te czynnosci, by obdarzyc Rincewinda szerokim, szczerym i przyjaznym usmiechem.
— Wspaniale starozytne jajo, szogunie?
Miseczka ustawiona posrodku tacy pelna byla zlotych monet. Rincewindowi zamarlo serce. Za cene jednego z cuchnacych jajek Dibhali mozna bylo kupic cala ulice w Ankh-Morpork.
— Pewnie nie udzielasz… kredytu? — upewnil sie.
Dibhala rzucil mu znaczace spojrzenie.
— Udam, ze w ogole tego nie slyszalem, szogunie — oswiadczyl.
— Powiedz, nie masz przypadkiem jakichs krewnych za morzem?
To zyskalo mu kolejne spojrzenie — z ukosa, nieufne.
— Co? Za morzami nie ma nic oprocz zlych krwiozerczych upiorow. Wszyscy o tym wiedza, szogunie. Dziwie sie, ze ty nie wiesz.
— Upiory?