— Chcesz jablko, dobrze zrozumialem? — upewnil sie sprzedawca.
— Tak!
Sprzedawca wybral jeden owoc. Miecz Cohena pozostal ukryty w wozku inwalidzkim, jednak sprzedawca, reagujac na jakis podswiadomy impuls, zadbal, zeby to bylo naprawde dobre jablko. Potem wzial monete, co okazalo sie dosc trudne, gdyz klient nie chcial jej wypuscic.
— No dalej, oddaj mi ja, czcigodny — powiedzial sprzedawca.
Minelo pelne wydarzen siedem sekund.
Kiedy skryli sie juz bezpiecznie za rogiem, Saveloy zwrocil sie do ordyncow.
— Uwaga! Kto mi powie, co Cohen zrobil nieprawidlowo?
— Nie powiedzial prosze?
— Co?
— Nie.
— Nie powiedzial dziekuje?
— Co?
— Nie.
— Walnal handlarza arbuzem, pchnal go w truskawki, kopnal w orzechy, podpalil stragan i ukradl wszystkie pieniadze?
— Co?
— Prawidlowa odpowiedz. — Saveloy westchnal. — Dzyngis, a tak dobrze ci szlo…
— Mogl mnie nie nazywac, tak jak nazwal!
— Ale „czcigodny” znaczy stary i madry, Dzyngis.
— O… naprawde?
— Tak.
— No… ale zostawilem mu pieniadze za jablko.
— Owszem, tylko mam wrazenie, ze zabrales wszystkie pozostale.
— Ale za jablko zaplacilem — odparl Cohen troche nadasany.
Saveloy westchnal ciezko.
— Wiesz, Dzyngis, wydaje mi sie czasem, ze pare tysiecy lat powolnego rozwoju zasad wlasnosci fiskalnej jakos cie ominelo.
— Jeszcze raz?
— Niekiedy mozliwe jest, by pieniadze legalnie nalezaly do kogos innego — wyjasnil cierpliwie Saveloy.
Orda przystanela, by jakos przyswoic te idee. Wiedzieli oczywiscie, ze fakt taki w teorii jest prawdziwy. Kupcy zawsze mieli pieniadze. Ale wydawalo sie niewlasciwe, by myslec o pieniadzach jako nalezacych do kupcow; nalezaly do tego, kto je zabral. Kupcy nie byli wlascicielami; po prostu dbali o nie, dopoki nie byly potrzebne.
— Teraz inny temat. Widze tam starsza dame sprzedajaca kaczki. Mysle, ze w kolejnym etapie… Panie Willie, nie stoje w tamtym miejscu; jestem pewien, ze to, na co pan teraz patrzy, jest niezwykle interesujace, ale prosze raczej uwazac na to, co mowie. W kolejnym etapie przecwiczymy stosunki towarzyskie.
— He, he, he — zarechotal Caleb Rozpruwacz.
— Chodzi mi o to, panie Rozpruwacz, ze ma pan podejsc do niej i zapytac, ile kosztuje jedna kaczka.
— He, he, he… Co?
— I nie wolno panu rozdzierac na niej ubrania. To niecywilizowane.
Caleb poskrobal sie po glowie, sypiac lupiezem.
— No to co wlasciwie mam robic?
— Eee… Zajac ja rozmowa.
— Niby jak? O czym mozna gadac z jakas baba?
Saveloy znow sie zawahal. W pewnym zakresie terytorium to bylo obce rowniez dla niego. Doswiadczenia z kobietami w ostatniej szkole ograniczaly sie do zdawkowych rozmow z gosposia, a w jednym przypadku szkolna matrona pozwolila mu polozyc dlon na swoim kolanie. Skonczyl czterdziesci lat, nim odkryl, ze seks oralny nie polega na rozmowie o seksie. Kobiety zawsze jawily mu sie jako istoty odlegle i cudowne, a nie — jak wierzyla cala Srebrna Orda — jako chwilowe zajecie. Dlatego teraz byl nieco zdenerwowany.
— O pogodzie? — zaproponowal niepewnie. Pamiec podsunela mu niewyrazne wspomnienia rozmow ciotki, starej panny, ktora go wychowala. — O zdrowiu? O klopotach z dzisiejsza mlodzieza?
— I dopiero wtedy zerwe z niej ubranie?
— Mozliwe. W koncu. Jesli wyrazi chec. Pragne tez zwrocic uwage na nasza dyskusje sprzed kilku dni, dotyczaca regularnych kapieli… — albo chociaz rzadkich kapieli, dodal w myslach — …a takze dbania o paznokcie, wlosy i zmiane odziezy.
— To przeciez skora — zaprotestowal Caleb. — Nie trzeba jej zmieniac. Nie gnije przez cale lata.
Po raz kolejny Saveloy musial zmienic punkt widzenia. Sadzil, ze Cywilizacja nalozy sie na Orde jak okleina. Mylil sie.
Ale zabawna historia, myslal, gdy Orda obserwowala zalosne proby Caleba nawiazania konwersacji z reprezentantka polowy ludzkosci. Chociaz roznili sie tak bardzo, jak to tylko mozliwe, od ludzi, z ktorymi zwykle spotykal sie w pokojach nauczycielskich — a moze wlasnie dlatego ze roznili sie tak bardzo, jak to tylko mozliwe, od ludzi, ktorych zwykle spotykal w pokojach nauczycielskich — naprawde ich polubil. Kazdy z nich uwazal ksiazke albo za wyposazenie toalety, albo za przenosny zbior zapalniczek, i sadzil, ze higiena to rodzaj powitania. Mimo to byli uczciwi (z ich specyficznego punktu widzenia), przyzwoici (z ich specyficznego punktu widzenia) i widzieli swiat jako calkiem prosty. Rabowali bogatych kupcow, swiatynie i krolow. Nie napadali na ubogich. Nie dlatego ze ubostwo jest jakas cnota, ale dlatego ze ludzie ubodzy nie maja pieniedzy.
I chociaz nie starali sie rozdawac pieniedzy biedakom, jednak w ostatecznym rozrachunku to wlasnie robili (jesli przyjac, ze biedacy skladaja sie z oberzystow, dam negocjowanej cnoty, kieszonkowcow, szulerow i rozmaitych pieczeniarzy). Choc bowiem podejmowali niezwykle wysilki, by ukrasc pieniadze, potem zachowywali nad nimi taka kontrole, jak czlowiek probujacy pedzic przed soba stado kotow. Pieniadze sluzyly do tego, by je wydawac i przepuszczac. Dbali wiec o staly obrot kapitalu, co w dowolnym spoleczenstwie jest rzecza godna pochwaly.
Nigdy nie przejmowali sie tym, co pomysla inni. Saveloy uwazal takie podejscie za dziwnie atrakcyjne. On przez cale zycie martwil sie, co pomysla inni, byl pomijany przy awansach i wskutek tego traktowany jak fragment umeblowania. W dodatku ordyncy nigdy sie niczym nie dreczyli, nie zastanawiali, czy postepuja slusznie, i ogolnie mieli swietna zabawe. Kierowali sie tez swego rodzaju honorem.
Lubil orde. Podobali mu sie.
Caleb wrocil nietypowo dla siebie zamyslony.
— Gratuluje, panie Rozpruwacz! — zawolal Saveloy. — Jak widze, nadal jest w pelni ubrana.
— No, co powiedziala? — dopytywal sie Maly Willie.
— Usmiechala sie do mnie — wyznal Caleb. Poskrobal sztywna brode. — W kazdym razie troche — dodal.
— Swietnie — pochwalil Saveloy.
— I ona, tego… powiedziala, ze no… ze chetnie by sie ze mna spotkala… pozniej…
— Dobra robota!
— Ale… Ucz, co to jest golenie?
Saveloy wyjasnil.
Caleb wysluchal uwaznie, krzywiac sie od czasu do czasu. Niekiedy ogladal sie, zeby spojrzec na sprzedawczynie kaczek, ktora pomachala mu dyskretnie.
— Niech to… — powiedzial. — Sam nie wiem. — Znow sie obejrzal. — Jeszcze nigdy nie widzialem kobiety, ktora nie ucieka.
— Kobiety sa jak jelenie — rzucil Cohen z mina znawcy. — Nie mozna sie na nie rzucac, trzeba scigac…
— He, he… przepraszam. — Caleb pochwycil spojrzenie nauczyciela.
— Mysle, ze na tym skonczymy lekcje — oswiadczyl Saveloy. — Nie chcemy chyba stac sie za bardzo cywilizowani, prawda? Proponuje teraz przechadzke dookola Zakazanego Miasta.
Wszyscy je widzieli. Wyrastalo nad centrum Hunghung, otoczone murem wysokosci czterdziestu stop.