Duchy. Ostatnio sporo jest tu duchow. Drugi Maly Wang zalowal, ze nie ma przy sobie paru fajerwerkow.
Bycie mistrzem protokolu okazalo sie gorsze nawet od szukania rymu do „pomaranczy platka”.
Latarnie rozjasnialy uliczki Hunghung. Slyszac za soba ciche rozmowy Czerwonej Armii, Rincewind dotarl do muru Zakazanego Miasta.
Nikt lepiej od niego nie wiedzial, ze jest absolutnie niezdolny do prawdziwych czarow. Udawaly mu sie jedynie przypadkiem.
Byl wiec pewien, ze jesli pomacha reka i wypowie kilka magicznych slow, mur najprawdopodobniej stanie sie troche mniej dziurawy niz w tej chwili.
Przykro bedzie rozczarowac Kwiat Lotosu, ktorej cialo nasuwalo na mysl talerz ozdobnie cietych frytek. Chyba jednak najwyzszy czas, by sie nauczyla, ze nie wolno polegac na magach.
A potem bedzie mogl sie stad wyniesc. Co moze mu zrobic Motyl, jesli sprobuje i zawiedzie?
Ku swemu zdziwieniu odkryl w sobie nadzieje, ze zanim ucieknie, zdazy wsadzic Dwom Ognistym Ziolom palec w oko. Byl zdumiony, ze inni nie poznali sie na tym czlowieku.
Znalezli sie pomiedzy bramami. Zycie Hunghung oblewalo mur niczym mulista fala; wszedzie widzial stragany i stoiska. Rincewind myslal dotad, ze Ankhmorporkianie zyja praktycznie na ulicach, jednak w porownaniu z mieszkancami Hunghung mozna by ich uznac za agorafobow. Pogrzeby (i polaczone z nimi pokazy sztucznych ogni), wesela i ceremonie religijne odbywaly sie obok i mieszaly z normalna dzialalnoscia targowa, taka jak zarzynanie zwierzat w stylu wolnym i targowanie sie na poziomie swiatowym.
Ziola wskazal odsloniety odcinek muru. Pod sciana lezal jedynie stos drewna.
— Mniej wiecej tam, Wielki Magu — rzucil drwiaco. — I nie przemeczaj sie nadmiernie. Wystarczy maly otwor.
— Przeciez dookola sa setki ludzi!
— Czy to klopot dla tak wybitnego maga? Czy moze nie potrafisz, kiedy inni patrza?
— Nie mam watpliwosci, ze Wielki Mag nas zadziwi — oswiadczyla Motyl.
— Kiedy ludzie zobacza potege Wielkiego Maga, beda o niej opowiadac po wieczne czasy — dodala Kwiat Lotosu.
— Prawdopodobnie — mruknal Rincewind.
Kadra ucichla, choc wskazywaly na to jedynie ich zamkniete usta. Przestrzen pozostawiona przez to milczenie natychmiast wypelnil gwar tlumu.
Rincewind podwinal rekawy.
Nie byl nawet pewien, jakie jest zaklecie wysadzajace obiekty murowane.
Niepewnie machnal reka.
— Lepiej sie odsunmy — powiedzial Ziola ze zlosliwym usmiechem.
—
Rozpaczliwie wpatrywal sie w mur. Dzieki wyczuleniu zmyslow, jakie zdarza sie ludziom na krawedzi paniki, zauwazyl kociol czesciowo przysypany drewnem. I chyba byl do niego umocowany kawalek plonacego sznurka.
— Sluchajcie — powiedzial. — Tam chyba jest…
— Jakies klopoty? — spytal zlosliwie Ziola.
Rincewind wyprostowal sie.
— … — odparl z godnoscia.
Zabrzmial dzwiek, jakby pianka ladowala delikatnie na talerzu, i wszystko przed nim rozjarzylo sie biela. Po chwili biel zmienila sie w czerwien z pasami czerni, a straszliwy huk klepnal go dlonia po uszach.
Sierpowaty fragment czegos scial czubek kapelusza i wbil sie w najblizszy dom, ktory zajal sie ogniem.
Ostro zapachnialo przypalonymi brwiami.
Kiedy odlamki opadly, Rincewind zobaczyl spora dziure w murze. Cegly wokol brzegow, zmienione teraz w rozgrzana do czerwonosci ceramike, zaczynaly stygnac przy wtorze cichych trzaskow.
Spojrzal na swe czarne od sadzy dlonie.
— Ale numer… — powiedzial. A potem dodal jeszcze: — I dobrze!
Odwrocil sie, by rzec dumnie: „I co wy na to?”, ale zamilkl, kiedy stalo sie oczywiste, ze wszyscy pozostali leza plasko na ziemi.
Kaczka obserwowala go podejrzliwie z klatki. Dzieki czesciowej oslonie pretow miala piora ubarwione w pasy na przemian naturalne i przypieczone.
Zawsze chcial rzucac takie czary. Zawsze potrafil doskonale je sobie wyobrazic. Tyle ze nigdy mu nie wychodzily…
W otworze pojawili sie gwardzisci. Jeden, ktorego przerazajacy helm sugerowal oficera, popatrzyl na czerniejace brzegi otworu, a potem na Rincewinda.
— Ty to zrobiles? — zapytal.
— Cofnijcie sie! — krzyknal pijany swa potega Rincewind. — Jestem Wielkim Magiem, wiecie? Widzicie ten palec? Nie zmuszajcie mnie, zebym go uzyl!
Oficer skinal na swoich ludzi.
— Brac go.
Rincewind cofnal sie o krok.
— Ostrzegam! Kto sprobuje mnie dotknac, bedzie przez reszte zycia lykal muchy i podskakiwal!
Gwardzisci podchodzili z determinacja ludzi sklonnych zaryzykowac niepewne zagrozenie czarami wobec calkiem pewnej kary za niewykonanie rozkazu.
— Odstapcie! To lada chwila eksploduje! No dobrze, skoro nie zostawiacie mi wyboru…
Machnal reka. Kilka razy pstryknal palcami.
— Eee…
Gwardzisci sprawdzili, ze nie zmienili ksztaltu, po czym chwycili go za ramiona.
— To moze dzialac z opoznionym zaplonem… — ostrzegl, kiedy scisneli mocniej. — A moze zainteresuje was wysluchanie slynnego cytatu… — Gwardzisci uniesli go nad ziemie. — Raczej nie.
Przeniesli Rincewinda, wciaz odruchowo przebierajacego w powietrzu nogami, przed skryte za maska oblicze oficera, ktory ryknal:
— Na kolana, buntowniku!
— Chetnie, ale…
— Widzialem, co zrobiles z Czterema Bialymi Lisami!
— Co? Kto to taki?
— Zabierzcie go do cesarza.
Wleczony Rincewind widzial jeszcze przez chwile, jak gwardzisci z mieczami w dloniach otaczaja Czerwona Armie.
Metalowa plyta zakolysala sie, po czym upadla na podloge.
— Ostroznie!
— Nie jestem przyzwyczajony do ostroznosci! Bruce Hun nie byl ostro…
— Zamknij sie z tym Bruce’em Hunem!
— Ciebie tez niech licho porwie!
— Co?
— Jest tam ktos?
Cohen wysunal glowe z tunelu. Pomieszczenie bylo ciemne, wilgotne, pelne rur i przewodow. Woda ciekla we wszystkich kierunkach, by napelniac fontanny i zbiorniki.
— Nie — stwierdzil z rozczarowaniem.
Rozlegly sie gluche przeklenstwa i zgrzyty, kiedy do dlugiej, niskiej piwnicy przeciskano wozek