— No… tak. — Desperacka mysl trafila Williama nawet mocniej niz dlon Sacharissy. — To jest cos. Czy moglaby pani, no… powtorzyc to oficjalnie? Wie pani, na przyklad „Dostajemy szalu”, twierdzi rzecznik… rzeczniczka Gildii Grawerow.
— Dlaczego? — spytala podejrzliwie.
— Gwaltownie potrzebuje czegos, co moglbym umiescic w moim nastepnym wydaniu — odparl zrozpaczony William. — Czy pani mi pomoze? Zaplace… no, dwadziescia pensow za tekst, a potrzebuje co najmniej pieciu dziennie.
Otworzyla usta, by odpowiedziec drwiaco, ale wlaczyly sie obliczenia.
— Dolar dziennie? — upewnila sie.
— Wiecej, jesli beda ladne i dlugie — obiecal William.
— Do tego panskiego niby — listu?
— Tak.
— Dolar?
— Tak.
Przyjrzala mu sie nieufnie.
— Przeciez pana na to nie stac. Sam pan dostaje tylko trzydziesci dolarow. Mowil pan dziadkowi.
— Sytuacja troche sie zmienila. Prawde mowiac, sam jeszcze nie calkiem sie orientuje.
Wciaz przygladala mu sie z powatpiewaniem. Ale powoli zwyciezalo w niej naturalne ankhmorporskie zainteresowanie odlegla perspektywa dolara.
— No owszem, slysze rozne pogloski — przyznala. — I… zapisywac je? Mysle, ze to odpowiednie zajecie dla damy, prawda? Kulturalne.
— No… cos kolo tego, jak sadze.
— Nie chcialabym robic czegos, co nie jest… wlasciwe.
— Och, jestem pewien, ze to wlasciwe.
— I gildia nie moze miec nic przeciwko, prawda? Przeciez robi pan to od lat…
— Prosze posluchac. Ja jestem malo wazny. Jesli gildia chce protestowac, musza to zalatwic z Patrycjuszem.
— Wiec… no dobrze… jesli jest pan pewien, ze to odpowiednie zajecie dla mlodej damy…
— W takim razie prosze jutro przyjsc do drukarni — rzekl William. — Mysle, ze uda nam sie za kilka dni przygotowac nastepny papier z nowinami.
Sala balowa, cala w pluszach, czerwieni i zlocie, pograzona byla w polmroku, pachniala stechlizna i wygladala upiornie z owinietymi w pokrowce zyrandolami. Swiatlo stojacych posrodku swiec odbijalo sie mgliscie w lustrach na wszystkich scianach; kiedys te zwierciadla pewnie rozjasnialy pomieszczenie, jednak przez lata pokryly sie plamami, zmatowialy i odbicia swiec przypominaly rozmyte, podwodne lsnienie, widoczne przez las glonow.
Pan Szpila byl juz w polowie drogi na srodek, kiedy uswiadomil sobie, ze slyszy tylko wlasne kroju. Pan Tulipan zatrzymal sie i sciagal wlasnie pokrowiec z czegos zepchnietego pod sciane.
— A niech mnie… — zaczal. — To przeciez …ony skarb! Tak myslalem! Autentyczny …ony Intaglio Ernesto! Widzicie te zdobienia z macicy perlowej?
— To nie jest odpowiednia chwila, panie Tulipanie…
— Wykonal tylko szesc egzemplarzy! No nie, nawet nie zadbali o …one strojenie!
— Do demonow, mamy przeciez byc profesjonalistami!
— Byc moze panski… kolega chcialby dostac to w prezencie?
— odezwal sie glos ze srodka sali.
Wokol kregu swiatla ustawiono szesc foteli. Byly staroswieckie, z oparciami wygietymi z bokow i ku gorze, co prawdopodobnie mialo kiedys chronic przed przeciagami, ale obecnie dawalo siedzacym osobiste jeziora glebokiego cienia.
Pan Szpila byl tu wczesniej. I podziwial to ustawienie. Ktokolwiek stanal wewnatrz kregu swiec, nie mogl zobaczyc, kto siedzi w glebinach foteli, a przy tym sam byl doskonale widoczny.
Teraz przyszlo mu do glowy, ze rowniez ludzie w fotelach nie mogli zobaczyc innych siedzacych.
Pan Szpila byl jak szczur. To porownanie bardzo mu odpowiadalo — wiele cech przemawia na korzysc szczurow. A te fotele ustawial ktos, kto myslal w podobny sposob.
— Panski przyjaciel, pan Zonkil… — odezwal sie jeden z foteli.
— Tulipan — poprawil pan Szpila.
— Panski przyjaciel, pan Tulipan, chcialby moze, aby ten klawikord byl czescia waszego honorarium? — zaproponowal fotel.
— To nie jest zaden …ony klawikord — warknal pan Tulipan.
— To …ony wirginal. Jedna struna na nute zamiast dwoch! Tak nazywany, bo sluzyl… onym mlodym damom.
— Cos podobnego! Naprawde? — zdumial sie jeden z foteli.
— A ja myslalem, ze to cos w rodzaju dawnego pianina!
— Sluzyl mlodym damom do gry — wyjasnil szybko pan Szpila.
— A pan Tulipan nie kolekcjonuje sztuki. On tylko ja… docenia. Nasze honorarium bedzie wyplacone w klejnotach, tak jak sie umawialismy.
— Jak pan sobie zyczy. Prosze wejsc do kregu.
— …ony klawikord… — mruczal pan Tulipan.
Nowa Firma zajela miejsca i stanela pod skrytymi spojrzeniami foteli.
Fotele zobaczyly tyle:
Pan Szpila byl niski i szczuply, jak obiekt bedacy jego imiennikiem, i glowe mial nieco zbyt duza. Gdyby chciec go okreslic jednym slowem, innym niz „szczur”, najtrafniejsze byloby „ruchliwy”; pil nieduzo, pilnowal, co je, a swoje cialo — choc odrobine zdeformowane — uwazal za swiatynie. Dodatkowo zbyt mocno pomadowal wlosy i czesal je w przedzialek na srodku, w stylu, ktory wyszedl z mody dwadziescia lat temu. Jego czarny garnitur byl troche przybrudzony, a male oczka poruszaly sie bezustannie, dostrzegajac wszystko.
Oczy pana Tulipana trudno byloby zobaczyc z powodu pewnego opuchniecia, spowodowanego zapewne nadmiernym entuzjazmem dla srodkow w torebkach[3]. Owe torebki byly takze prawdopodobna przyczyna niejakiej plamistosci skory i grubych zyl widocznych na czole. W kazdym razie pan Tulipan byl czlowiekiem o poteznej budowie, na granicy rozerwania odziezy, i mimo artystycznych sklonnosci wywolywal wrazenie potencjalnego zapasnika, ktory oblal test na inteligencje. Jezeli jego cialo bylo swiatynia, to jedna z tych podejrzanych, gdzie w podziemiach ludzie robia dziwne rzeczy ze zwierzetami. A jesli pilnowal tego, co jadl, to tylko dlatego, ze lubil patrzec, jak sie wije.
Kilka foteli zastanowilo sie — nie nad tym, czy postepuja wlasciwie, gdyz to nie podlegalo dyskusji, ale czy zaangazowali wlasciwych ludzi. W koncu pan Tulipan nie byl czlowiekiem, ktorego chcieliby widziec zbyt blisko otwartego ognia.
— Kiedy bedziecie gotowi? — zapytal fotel. — Jak sie czuje dzisiaj wasz… protegowany?
— Sadzimy, ze dobrym terminem bedzie wtorek rano — odparl pan Szpila. — Do tego czasu osiagnie najlepsza mozliwa forme.
— Ale wskutek waszych dzialan nie nastapia zadne gwaltowne zgony — przypomnial fotel. — To wazne.
— Pan Tulipan bedzie lagodny jak baranek — zapewnil pan Szpila.
Niewidoczne spojrzenia staraly sj? omijac pana Tulipana, ktory te wlasnie chwile wybral, by wciagnac nosem duza dawke slabu.
— Ehm… No tak — rzekl fotel. — Jego lordowska mosc ma nie odniesc zadnej szkody wiekszej, niz okaze sie to scisle konieczne. Vetinari martwy bylby bardziej niebezpieczny niz Vetinari zywy.
— I za wszelka cene nalezy unikac wszelkich klopotow ze Straza Miejska.
— Tak, wiemy juz o strazy — zapewnil pan Szpila. — Pan Slant nas uprzedzil.
— Komendant Vimes kieruje bardzo… efektywna formacja.