— Po co mam to robic?
William sprobowal ubrac w slowa niejasna idee.
— Ludzie beda chcieli wiedziec — rzekl.
— Ale czy straz nie bedzie miec nic przeciw temu, ze ich wypytuje?
— Przeciez to nasza straz. Nie rozumiem, czemu mialoby im to przeszkadzac. I moze poszuka pani jakichs bardzo starych ludzi i zapyta ich o pogode. Kto jest najstarszym mieszkancem miasta?
— Nie wiem. Pewnie ktorys z magow.
— Moze zajrzy pani na uniwersytet i zapyta, czy pamieta ostrzejsza zime niz ta.
— Czy tutaj umieszcza sie wiadomosci na papierze? — odezwal sie jakis glos.
Nalezal do niskiego czlowieczka o promiennej, rumianej twarzy, jednego z ludzi obdarowanych przez los permanentna mina kogos, kto wlasnie uslyszal pieprzny dowcip.
— No bo wyhodowalem taka marchewke… I mysle, ze wyrosla w bardzo ciekawym ksztalcie. Co? Co o tym myslicie, e? Mozna sie posmiac, nie? Zabralem ja do pubu i wszyscy konali ze smiechu. Powiedzieli, ze powinien pan o tym napisac w swoim… poranniku!
Podniosl marchewke do gory. Miala bardzo interesujacy ksztalt. A twarz Williama nabrala bardzo interesujacej barwy.
— Dziwna marchewka — oswiadczyla Sacharissa, przygladajac sie jej krytycznie. — Co pan o tym mysli, panie de Worde?
— Ja… no… Niech pani idzie juz4na uniwersytet, dobrze? A ja zajme sie tym… dzentelmenem — powiedzial William, kiedy uznal, ze znow potrafi normalnie mowic.
— Moja zona nie mogla sie pozbierac ze smiechu!
— Szczesliwy z pana czlowiek, drogi panie — odparl z powaga William.
— Szkoda, ze na tym papierze nie moze pan wstawiac obrazkow, nie?
— Owszem, ale chyba mam juz dosc klopotow — mruknal William, otwierajac notes.
Kiedy sprawa rumianego czlowieczka i jego przesmiesznego warzywa zostala zalatwiona, William przeszedl do hali drukarni. Krasnoludy rozmawialy zebrane wokol klapy w podlodze.
— Pompa znowu zamarzla — oznajmil Dobrogor. — Nie mozemy wymieszac farby. Stary Cheese twierdzi, ze gdzies tutaj byla studnia…
Z dolu dobiegl krzyk. Dwa krasnoludy zeszly po drabinie.
— Sluchaj, Gunilla, czy jest jakikolwiek powod, zeby puscic to w druku? — spytal William, wreczajac krasnoludowi raport Sacharissy ze spotkania Kolka Wypiekow i Kwiatow. — Troche nudne…
Krasnolud przeczytal tekst.
— Sa siedemdziesiat trzy powody — odparl. — To dlatego, ze wymienione sa siedemdziesiat trzy nazwiska. Mysle, ze ludzie chcieliby zobaczyc swoje nazwisko na papierze.
— Ale co z tym nagim mezczyzna?
— No tak… Fatalnie, ze nie zapisala, jak sie nazywa.
Z dolu dobiegl kolejny krzyk.
— Zajrzymy tam?
Ku calkowitemu brakowi zaskoczenia Williama, mala piwniczka pod szopa byla zbudowana o wiele solidniej niz sama szopa. Ale tez praktycznie kazdy dom w Ankh-Morpork mial piwnice, bedace kiedys pierwszym, a nawet drugim albo trzecim pietrem dawnych budynkow, wzniesionych w ktoryms z okresow miejskiego imperium, kiedy to ludziom sie wydawalo, ze przyszlosc bedzie trwac wiecznie. A potem wylewala rzeka niosaca ze soba bloto, mury rosly w gore i teraz Ankh-Morpork wznosilo sie glownie na Ankh-Morpork. Ludzie mowili, ze ktos z dobrym wyczuciem kierunku i z kilofem moglby wedrowac przez miasto pod ziemia, wybijajac dziury w scianach.
Pordzewiale puszki i stosy przegnilego do golych wlokien drewna lezaly pod jedna ze scian. A posrodku tej sciany widac bylo zamurowany otwor drzwiowy; bardziej wspolczesne cegly wydawaly sie juz wytarte i popekane w porownaniu z otaczajacym je starym kamieniem.
— Co jest po drugiej stronie? — zainteresowal sie Boddony.
— Pewnie dawna ulica — odparl William.
— Ulica tez ma piwnice? A co w niej trzyma?
— Och, kiedy powodz zalewala miasto, ludzie budowali wyzej. To, w czym stoimy, bylo pewnie kiedys pokojem na parterze. Ludzie zamurowali drzwi i okna i postawili dodatkowe pietro. Podobno w niektorych dzielnicach jest szesc albo i siedem poziomow podziemi. W wiekszosci wypelnionych blotem. I zaznaczam, ze starannie dobieram slowa…
— Szukam pana Williama de Worde’a — zahuczal glos nad nimi.
Ogromny troll przeslanial swiatlo z piwnicznej klapy.
— To ja — powiedzial William.
— Patrycjusz zaraz cie przyjmie — oznajmil troll.
— Ale ja nie bylem umowiony z lordem Vetinarim…
— No tak… — odparl troll. — Bys sie zdziwil, ilu ludzi umawia sie z lordem Vetinarim i nic o tym nie wie. Wiec sie lepiej pospiesz. Ja bym sie spieszyl na twoim miejscu.
W ciszy slychac bylo jedynie tykanie zegara. William przygladal sie niespokojnie, jak — na pozor zapomniawszy o jego obecnosci — Vetinari raz jeszcze uwaznie czyta „Puls”.
— Bardzo… interesujacy dokument — oswiadczyl Patrycjusz, odkladajac arkusz. — Ale zmuszony jestem zapytac… dlaczego?
— To ten moj list z nowinami — odparl William. — Tylko ze wiekszy. No bo… ludzie chca wiedziec o roznych rzeczach.
— Jacy ludzie?
— No… wlasciwie wszyscy.
— Naprawde? Powiedzieli panu?
William przelknal sline.
— Eee… Niby nie. Ale, jak pan wie, pisze swoje listy z nowinami juz od dluzszego czasu…
— Do rozmaitych zagranicznych notabli i podobnych osob. — Vetinari pokiwal glowa. — Do ludzi, ktorzy musza wiedziec. Wiedza jest elementem ich profesji. Ale to sprzedaje pan wszystkim na ulicy. Zgadza sie?
— Raczej tak, wasza lordowska mosc.
— Ciekawe. W takim razie nie spodoba sie panu teza, ze panstwo przypomina troche jedna z dawnych galer? Mialy rzedy wioslarzy pod pokladem, a na gorze sternika i cala reszte. Oczywiscie w interesie wszystkich lezy, by statek nie zatonal. Ale daje panu pod rozwage, ze moze jednak nie jest w interesie wioslarzy, by wiedziec o kazdej ominietej mieliznie, kazdej kolizji, jakiej udalo sie uniknac. To by ich niepokoilo, gubiliby rytm. Wioslarze musza tylko wiedziec, jak wioslowac. Hmm?
— I ze maja dobrego sternika — dodal William. Nie zdolal powstrzymac tego zdania. Samo sie wypowiedzialo. I zawislo w powietrzu.
Vetinari rzucil mu spojrzenie, ktore trwalo o kilka sekund dluzej, niz to bylo konieczne. A potem natychmiast jego twarz rozjasnila sie w szerokim usmiechu.
— To oczywiste. Powinni wiedziec, naturalnie. Zyjemy przeciez w wieku slow. Piecdziesieciu szesciu rannych podczas bojki w tawernie, co? Zdumiewajace. Jakie jeszcze wiesci ma pan dla nas?
— No wiec… tego… Jest bardzo zimno…
— Naprawde? Cos podobnego…
Na biurku lorda Vetinariego malenka gora lodowa uderzyla o scianke kalamarza.
— Tak, i wybuchla tez… mala… burda na spotkaniu kolka gospodyn.
— Burda, tak?
— No, wlasciwie to raczej zamet[4]. I jeszcze komus wyroslo zabawnie uksztaltowane warzywo.
— To prawdziwa sensacja. A jaki to ksztalt?
— No… smieszny, wasza lordowska mosc.
— Panie de Worde, czy moge panu udzielic pewnej rady?