— Zaden problem.
— I zatrudniaja wilkolaka.
Bialy proszek strzelil fontanna w powietrze. Pan Szpila musial klepnac kolege w kark.
— …ony wilkolak?! Czy wyscie powariowali?!
— Hm… Dlaczego panski partner wciaz powtarza „ony”, panie Szpilo? — zdziwil sie fotel.
— Chyba wam …ony rozum odebralo! — denerwowal sie pan Tulipan.
— To taka wada wymowy — odparl pan Szpila. — Wilkolak? Dzieki, ze nas panowie poinformowali. Naprawde bardzo dziekuje. Kiedy zlapia trop, sa gorsze od wampirow. Wiecie o tym, panowie, prawda?
— Rekomendowano nam panow jako ludzi zaradnych.
— Kosztownych ludzi zaradnych… Fotel westchnal.
— Rzadko trafiaja sie inni. Dobrze wiec, bardzo dobrze. Pan Slant omowi z panami te kwestie.
— No tak, ale one maja taki wech, ze byscie w zyciu nie uwierzyli — nie ustepowal pan Tulipan. — Po co pieniadze …onemu trupowi?
— Czy sa jeszcze jakies niespodzianki? — zapytal pan Szpila. — Macie tu inteligentnych straznikow i jeden z nich jest wilkolakiem. Cos jeszcze? Moze maja tez trolle?
— O tak. Kilka. I krasnoludy. I zombi.
— W strazy? Co to za miasto, panowie?
— To nie jest nasze miasto. Nie mu tu rzadzimy — oswiadczyl fotel.
— Ale troszczymy sie o to, w jakim kierunku zmierza — dodal inny.
— Aha — stwierdzil pan Szpila. — Zgadza sie. Przypomnialem sobie. Jestescie zatroskanymi obywatelami.
Znal zatroskanych obywateli. Gdziekolwiek sie pojawiali, zawsze mowili tym samym prywatnym jezykiem, w ktorym „tradycyjne wartosci” oznaczaly „powiesic kogos”. Nie przeszkadzalo mu to, ogolnie biorac, ale zawsze warto lepiej rozumiec klienta.
— Mogliscie zaangazowac kogos innego — zauwazyl. — Macie tu Gildie Skrytobojcow.
Fotel syknal przez zeby.
— W obecnej chwili klopot z tym miastem polega na tym — zaczal tlumaczyc — ze spora liczba inteligentnych poza tym osob uwaza status quo za… wygodne, choc przeciez nie ulega watpliwosci, ze doprowadzi miasto do katastrofy.
— Aha — rzekl pan Szpila. — To sa obywatele beztroscy.
— Otoz wlasnie, panowie.
— Duzo ich jest?
Fotel zignorowal pytanie.
— Oczekujemy, ze wkrotce zobaczymy panow znowu. Jutro wieczorem, mam nadzieje, poinformujecie nas o swojej gotowosci. Dobranoc.
Krag foteli milczal jeszcze przez chwile po wyjsciu Nowej Firmy. Potem jakas postac w czerni weszla przez szerokie drzwi, zblizyla sie do swiatla, skinela glowami wyszla.
— Oddalili sie juz od budynku — stwierdzil fotel.
— Co za upiorni ludzie!
— Chyba jednak powinnismy skorzystac z Gildii Skrytobojcow.
— Ha! Niezle im sie powodzi przy Vetinarim. A poza tym przeciez nie chcemy jego smierci. Jednakze przyszlo mi do glowy, ze w pozniejszym terminie mozemy miec dla gildii jakies zlecenie.
— Rzeczywiscie. Kiedy nasi przyjaciele bezpiecznie opuszcza miasto… O tej porze roku drogi bywaja niebezpieczne…
— Nie, panowie. Trzymajmy sie planu. Osobnik zwany Charliem zostanie w poblizu, dopoki wszystko nie zostanie zalatwione, na wypadek gdyby znow byl potrzebny. Potem nasi dzentelmeni zabiora go bardzo daleko stad i… zaplaca mu. Niewykluczone, ze pozniej zwrocimy sie do skrytobojcow, na wypadek gdyby pan Szpila mial jakies sprytne pomysly.
— Slusznie. Choc nadal uwazam, ze to wielka strata. Co moglibysmy osiagnac z takim Charliem…
— Mowilem przeciez, ze nic by z tego nie wyszlo. Ten czlowiek to klaun.
— Chyba ma pan racje. W takim razie lepiej zalatwic to raz na zawsze.
— Jestem pewien, ze dobrze sie rozumiemy. A teraz… spotkanie Komitetu De — elekcji Patrycjusza uwazam za zamkniete. I niebyle.
Lord Vetinari mial zwyczaj tak wczesnego wstawania, ze pora snu byla dla niego jedynie pretekstem, by zmienic ubranie.
Lubil te zimowa pore tuz przed switem. Zwykle zalegala mgla i trudno bylo zobaczyc miasto, a przez kilka godzin nie dobiegal stamtad zaden glos, moze niekiedy z wyjatkiem urwanego wrzasku.
Ale tego ranka spokoj zostal zaklocony przez krzyk tuz przed brama palacu.
— Hoinarolup! Patrycjusz podszedl do okna.
— Macinogi-auc!
Wrocil do biurka i zadzwonil po swojego sekretarza, Drumknotta, ktorego poslal za mur, by zbadal sprawe.
— To zebrak znany jako Paskudny Stary Ron, panie — zameldowal Drumknott piec minut pozniej. — Sprzedaje ten… papier.
Podal arkusz dwoma palcami, jakby sie bal, ze wybuchnie. Vetinari przeczytal tekst. A potem przeczytal jeszcze raz.
— No, no… — powiedzial. — „Puls Ankh-Morpork”… Czy jeszcze ktos to kupuje?
— Sporo ludzi, panie. Wracajacy z nocnej zmiany, idacy na targ i tym podobni.
— Nie widze tu zadnej wzmianki o Hoinarolupie ani Macinogi-auciu.
— Nie, panie.
— Bardzo dziwne. — Patrycjusz przeczytal jeszcze jakis fragment. — Hmmm… Odwolaj wszystkie moje poranne spotkania, dobrze? Przyjme Gildie Heroldow o dziewiatej, a Gildie Grawerow dziesiec po.
— Nie wiedzialem, ze pragna sie z panem spotkac.
— Zechca — odparl Patrycjusz. — Kiedy to zobacza, zechca. No, no… Widze, ze podczas bojki w tawernie rany odnioslo piecdziesiat szesc osob.
— Wydaje sie, ze to raczej sporo, panie.
— To musi byc prawda, Drumknott. Jest na papierze. Aha, i poslij wiadomosc do tego milego pana de Worde’a. Spotkam sie z nim o dziewiatej trzydziesci.
Znowu przesunal spojrzeniem po kolumnach szarego druku.
— I prosze, niech bedzie powszechnie wiadomo, ze nie chcialbym sie dowiedziec o jakiejkolwiek krzywdzie, ktora spotkala pana de Worde’a.
— Panie, czy chodzi ci o to, ze nie chcesz sie dowiedziec o krzywdzie, jaka spotkala pana de Worde’a, czy ze nie chcesz, by jakakolwiek krzywda spotkala pana de Worde’a?
— Czyzbys do mnie mrugal, Drumknott?
— Alez nie!
— Drumknott, uwazam, ze prawem kazdego obywatela Ankh-Morpork jest, by mogl niezaczepiany chodzic po ulicach miasta.
— Na bogow, panie! Naprawde?
— Tak jest.
— Ale wydawalo mi sie, ze mocno sie sprzeciwiasz drukowi z uzyciem ruchomej czcionka panie. Twierdziles, ze wtedy druk bedzie zbyt tani i ludzie…
— Szeelarna-plp! — zawolal sprzedawca drukowanych nowin przed brama.
— Czy jestes gotow na nowe milenium, ktore otwiera sie przed nami, Drumknott? Czy obejmiesz przyszlosc chetnymi ramionami?
— Nie wiem, panie. Czy niezbedne jest specjalne ubranie?