— Oczywiscie, wasza lordowska mosc.
— Niech pan bedzie ostrozny. Ludzie lubia, kiedy mowi im sie to, co juz wiedza. Prosze o tym pamietac. Robia sie niespokojni, kiedy przekazuje im pan nowosci. Nowosci… no coz, nowosci nie sa takie, jak sie spodziewaja. Chcieliby sie dowiadywac, ze… powiedzmy… pies ugryzl czlowieka. Nie chca czytac o tym, ze czlowiek ugryzl psa, bo to na swiecie nie powinno sie zdarzac. Krotko mowiac, ludzie mysla, ze chca nowin, od A do Z, ale tak naprawde zalezy im na… starzynach. Widze, ze zaczyna pan juz to rozumiec.
— Tak, prosze pana — odparl William.
Nie byl calkiem pewny, czy w pelni wszystko zrozumial, byl jednak pewny tego, ze ta czesc, ktora zrozumial, wcale mu sie nie podoba.
— Jak mi sie zdaje, Gildia Grawerow chcialaby omowic kilka spraw z panem Dobrogorem, Williamie. Ja jednak zawsze uwazalem, ze powinnismy isc naprzod, ku przyszlosci.
— Tak, wasza lordowska mosc. Trudno byloby isc w innym kierunku.
I znowu nastapilo to za dlugie spojrzenie, a potem nagle rozjasnienie twarzy.
— Rzeczywiscie. Milego dnia, panie de Worde. Aha… i prosze uwazac, jak pan chodzi. Jestem przekonany, ze nie chcialby sie pan stac nowinami… prawda?
Wracajac na Blyskotna, William obracal w myslach slowa Patrycjusza. A nie jest rozsadnie zamyslac sie zbyt gleboko, gdy chodzi sie po ulicach Ankh-Morpork.
Przeszedl obok Gardlo Sobie Podrzynam Dibblera i ledwie skinal mu glowa. Zreszta Dibbler byl zajety. Mial dwoch klientow. Dwoch jednoczesnie, jesli jeden z nich nie podpuszcza drugiego, zdarzalo sie niezwykle rzadko. Ale ci dwaj troche go niepokoili. Sprawdzali towar.
G.S.P. Dibbler sprzedawal swoja kielbaski i paszteciki w calym miescie, nawet przed brama Gildii Skrytobojcow. Potrafil dobrze oceniac ludzi, zwlaszcza kiedy chodzilo o ocene, kiedy trzeba skrecic niewinnie za rog, a potem uciekac ile sil w nogach. Wlasnie uznal, ze mial pecha, stojac w tym miejscu… I ze jest juz za pozno.
Nieczesto spotykal zabojcow. Mordercow owszem, ale mordercy mieli zwykle jakies powody, a poza tym na ogol mordowali przyjaciol i krewnych. Spotykal tez wielu skrytobojcow, ale skrytobojstwo mialo pewien styl, a nawet pewne zasady.
Ci ludzie byli zabojcami. Ten wiekszy, ze sladami bialego proszku na marynarce i otoczony zapachem naftaliny, byl zwyklym brutalnym zbirem, zaden problem. Ale tego mniejszego, z przylizanymi wlosami, otaczal zapach gwaltownej i okrutnej smierci. Nieczesto czlowiek mial okazje spojrzec w oczy kogos, kto zabija, poniewaz w danym momencie wydaje sie to niezlym pomyslem.
Ostroznie poruszajac rekami, Dibbler odslonil specjalna sekcje swojej tacy, sekcje wysokiej klasy, zawierajaca kielbaski, ktorych skladniki byly 1) miesem, 2) pochodzacym z okreslonego czworonogiego zwierzecia, 3) prawdopodobnie ladowego.
— Moge tez polecic panom te oto — powiedzial, a poniewaz trudno sie pozbyc starych przyzwyczajen, nie mogl sie powstrzymac i dodal: — Najlepsza wieprzowina.
— Dobre sa, tak?
— Nigdy nie zechce pan zjesc innej, drogi panie.
Wtedy odezwal sie ten drugi.
— A co z tymi poprzednimi?
— Slucham?
— Racice, swinskie smarki, szczury i co tam jeszcze wpadnie do …onej maszynki do miesa.
— Panu Tulipanowi — wtracil pan Szpila — chodzi o bardziej organiczne kielbaski.
— Tak — potwierdzil pan Tulipan. — Bardzo dbam o …one srodowisko.
— Jest pan pewien? Nie, nie, oczywiscie! — Dibbler uniosl dlon. Zachowanie obu klientow sie zmienilo. Najwyrazniej wszystkiego byli calkiem pewni. — No wiec… Chce pan niedobra… mniej dobra kielbaske, tak? Hm…
— Zeby miala w srodku …one paznokcie — odparl pan Tulipan.
— No wiec, ehm… mam tu… moglbym… — Dibbler zrezygnowal. Byl handlowcem. Czlowiek sprzedaje, co sprzedaje. — Moze opowiem panu o tych kielbaskach — podjal, gladko zmieniajac bieg wewnetrznego silnika na wsteczny. — Kiedy w rzezni ktos odrabal sobie kciuk, nie zatrzymali nawet maszyny do mielenia. Prawdopodobnie nie znajdzie pan w niej zadnego szczura, poniewaz szczury omijaja to miejsce. Sa tam zwierzeta, ktore… No coz, slyszal pan pewnie, jak mowia, ze zycie zaczelo sie w czyms w rodzaju zupy? Tak samo te kielbaski. Jesli szuka pan niedobrej kielbaski, nie znajdzie pan lepszej niz u mnie.
— Trzymasz je pan dla specjalnych klientow, co? — zapytal pan Szpila.
— Dla mnie, drogi panie, kazdy klient jest kims specjalnym.
— A masz pan musztarde?
— Ludzie nazywaja to musztarda — odparl Dibbler, dajac sie poniesc entuzjazmowi. — Ale ja nazywam to…
— Lubie …ona musztarde — oznajmil pan Tulipan.
— …naprawde doskonala musztarda — dokonczyl Dibbler, nie tracac rytmu.
— Wezmiemy dwie — zdecydowal pan Szpila. Nie siegnal po portfel.
— Na koszt firmy! — rzekl Dibbler. Ogluszyl dwie kielbaski, zabulkowal je i podal klientom.
Pan Tulipan wzial obie i jeszcze sloj z musztarda.
— A wie pan, jak w Quirmie nazywaja kielbaske w bulce? — zapytal pan Szpila, kiedy odchodzili.
— Nie — odparl pan Tulipan.
— Nazywaja ja „le kielbaska w le bulce”.
— Jak to, w …onym zagranicznym jezyku? To jakis …ony zart!
— Nie jestem …onym zartownisiem, panie Tulipanie.
— No przeciez powinni je nazywac jakos… no… kielbaska dans le derriere — stwierdzil pan Tulipan. Odgryzl kes smakolyku Dibblera. — Hej, tak wlasnie smakuje ta …ona przekaska — dodal z pelnymi ustami.
— W bulce, panie Tulipanie.
— Wiem, co chcialem powiedziec. To …ona okropna kielbaska.
Dibbler patrzyl za odchodzacymi klientami. W Ankh-Morpork nieczesto slyszy sie taki jezyk. Wiekszosc ludzi mowi, nie zostawiajac w zdaniach wolnych miejsc, wiec zastanowil sie, co moze znaczyc slowo „ony”.
Tlum zbieral sie przed duzym budynkiem przy Radosnym Mydle, a kolejka wozow siegala juz do Broad- Wayu. A kiedy gdziekolwiek zbiera sie tlum ludzi, pomyslal William, ktos powinien zanotowac dlaczego.
W tym przypadku przyczyna byla jasna. Jakis czlowiek stal na parapecie na zewnatrz okna na czwartym pietrze, przyciskajac plecy do sciany, i z nieruchomym wyrazem twarzy patrzyl w dol.
Daleko w dole tlum staral sie okazac pomoc. Zniechecanie kogokolwiek na jego miejscu nie lezalo w prostej ankhmorporskiej naturze. To w koncu wolne miasto. Dlatego udzielano mu rad.
— Lepiej sprobowac z Gildii Zlodziei! — krzyczal jakis czlowiek. — Szesc pieter, a potem porzadne, solidne kocie lby! Rozwalisz sobie czaszke przy pierwszej probie!
— Dookola palacu jest porzadny bruk! — poinformowal stojacy obok.
— Tak, na pewno — zgodzil sie jego sasiad. — Ale jesli sprobuje skoczyc z palacu, Patrycjusz go zabije. Mam racje?
— I co?
— Wiesz pan, to w koncu kwestia stylu, nie?
— Wieza Sztuk jest niezla — stwierdzila z przekonaniem pewna kobieta. — Prawie dziewiecset stop. I piekny jest stamtad widok.
— Fakt, trudno zaprzeczyc. Ale tez ma sie duzo czasu, zeby sobie wszystko przemyslec. Po drodze w dol. A to nie jest najlepsza chwila na introspekcje.
— Sluchajcie, mam caly woz krewetek i jesli postoje tu dluzej, same wroca do domu piechota! — jeknal