woznica. — Dlaczego on po prostu nie skoczy?
— Zastanawia sie. To przeciez powazny krok.
Czlowiek na krawedzi odwrocil glowe, gdy uslyszal szuranie. William przesuwal sie bokiem po wystepie i bardzo sie staral, zeby nie patrzec w dol.
— Witam. Przyszedles pan mnie namowic, zebym zszedl, co?
— Ja… — William naprawde sie staral, zeby nie patrzec w dol.
Z dolu parapet wydawal mu sie o wiele szerszy. Zaczynal zalowac, ze tu wszedl.
— Nawet o tym nie mysle.
— Zawsze jestem otwarty na namowy do zejscia.
— Tak, tak… ehm… Czy zechce mi pan podac swoje nazwisko i adres?
W gorze wial nieprzyjemny wiatr. Tego sie nie spodziewal. Ostre podmuchy byly wyraznie odczuwalne miedzy dachami budynkow; szarpaly kartkami notesu.
— Po co?
— No… Poniewaz po upadku z tej wysokosci na twardy grunt trudno ustalic takie szczegoly — odparl William, starajac sie nie oddychac zbyt gleboko. — A poniewaz chce o tym napisac, tekst bedzie lepiej wygladal, jesli powiem, kim pan byl.
— Gdzie napisac?
William wyjal z kieszeni „Puls” i bez slowa wreczyl go rozmowcy. Papier szelescil na wietrze.
Desperat usiadl i przeczytal, poruszajac przy tym bezglosnie wargami. Nogi zwisaly mu nad pustka.
— Wiec to sa tak jakby wydarzenia? — zapytal. — Jak u herolda, tylko ze zapisane?
— Zgadza sie. Od A do Z. No wiec jak sie pan nazywal?
— Co to znaczy „nazywal”?
— No, wie pan… to chyba oczywiste… — powiedzial zalosnie William. Machnal reka w pustke i o malo co nie stracil rownowagi. — Jesli pan…
— Artur Crank.
— Gdzie mieszkales, Arturze?
— Przy Szczebiotliwej.
— A czym sie zajmowales?
— Znowu to „zajmowales”. Wiesz pan, straz zwykle czestuje mnie herbata.
W glowie Williama odezwal sie dzwonek alarmowy.
— Czesto tak… skaczesz?
— Zajmuje sie tylko trudniejszymi fragmentami.
— To znaczy?
— Tymi, gdzie trzeba sie wspinac. Oczywiscie samo skakanie pomijam. Nie wymaga kwalifikacji. Bardziej interesuje mnie aspekt wolania o pomoc.
William sprobowal przytrzymac sie gladkiej sciany.
— A ta pomoc, ktorej oczekujesz? to…?
— Odpalisz pan dwadziescia dolarow?
— Albo skoczysz?
— No nie, nie doslownie „skocze”, to chyba jasne. Nie do konca skocze. Nie w scislym sensie. Ale nadal bede grozil, ze skocze, jesli lapiesz pan, o co mi chodzi.
William uznal, ze budynek wydaje sie o wiele wyzszy niz wtedy, kiedy wspinal sie po schodach. Ludzie w dole wygladali na o wiele mniejszych. Rozpoznawal zwrocone ku gorze twarze. Byl tam Paskudny Stary Ron ze swoim zapchlonym psem i cala reszta ekipy, poniewaz jakies niezwykle ciazenie sciagalo ich ku improwizowanym ulicznym widowiskom. William mogl nawet odczytac tabliczke „Bede grozil za jedzenie” Kaszlaka Henry’ego. Widzial tez kolumny wozow paralizujace juz polowe miasta. Czul, jak uginaja sie pod nim kolana…
Artur go przytrzymal.
— Zaraz, to jest moje miejsce! — zawolal. — Znajdz pan sobie jakies inne.
— Mowil pan, ze skakanie nie wymaga kwalifikacji — powiedzial William, probujac skoncentrowac sie na notatkach. Wokol niego swiat wirowal delikatnie. — A jaki byl panski zawod, panie Crank?
— Robotnik dachowy. Rozlegl sie krzyk:
— Arturze Crank, w tej chwili zlaz na dol!
Artur spojrzal na ulice.
— A niech to, sciagneli tu moja zone — westchnal.
— Funkcjonariusz Fiddyment mowi, ze… — odlegle rozowe oblicze pani Crank pochylilo sie w strone stojacego obok straznika. — Ze zaklocasz… handlowy… dobrobyt… miasta, ty stary durniu!
— Z zona nie mozna sie klocic — stwierdzil Artur z zaklopotana mina.
— Nastepnym razem schowam ci portki, glupi staruchu! Zlaz natychmiast, bo zobaczysz, jak oberwiesz!
— Trzy szczesliwe lata malzenstwa — westchnal Artur i pomachal niewielkiej postaci w dole. — Pozostale trzydziesci dwa tez nie byly takie zle. Ale nie umie gotowac kapusty.
— Naprawde? — zdziwil sie William i jak we snie runal do przodu. Ocknal sie, lezac na ziemi, tak jak tego oczekiwal, jednak wciaz w wersji trojwymiarowej, na co nie liczyl. Uswiadomil sobie, ze nie jest martwy. Jedna z przeslanek tej tezy byla twarz przygladajacego mu sie kaprala Nobbsa. William uwazal, ze prowadzil stosunkowo przyzwoite zycie i gdyby umarl, nie powinien spotkac niczego o twarzy podobnej do kaprala Nobbsa — a to najgorsze, co moze trafic w mundur, jesli nie liczyc mew.
— Ach, zyje pan — stwierdzil Nobbs z niejakim rozczarowaniem.
— Troche… slabo sie czuje — wymamrotal William.
— Jak pan chce, moge panu zrobic sztuczne oddychanie usta-usta — zaproponowal Nobbs.
Rozmaite miesnie w ciele Williama skurczyly sie spazmatycznie i szarpnieciem ustawily cialo w pionie — tak gwaltownie, ze stopy na moment oderwaly sie od ziemi.
— Juz mi lepiej! — wykrzyknal.
— No bo uczylismy sie tego na komendzie i jeszcze nie mialem okazji wyprobowac…
— Zdrowy jak rydz! — wrzeszczal William.
— …cwiczylem na rece i w ogole…
— W zyciu nie czulem sie lepiej!
— Artur Crank stale robi takie numery — oswiadczyl straznik. — Chce zdobyc troche forsy na tyton. Ale wszyscy klaskali, kiedy niosl pana na dol. Az dziwne, ze wciaz potrafi tak chodzic po rynnach.
William poczul sie dziwnie oszolomiony.
— Naprawde…?
— I swietnie bylo, kiedy zaczales pan rzygac. Znaczy, z czwartego pietra wygladalo to calkiem ladnie. Ktos powinien zrobic obrazek…
— Musze juz isc! — wykrzyknal William.
Chyba zwariowalem, myslal, idac w strone Blyskotnej. Dlaczego to zrobilem, u demona? Przeciez to nie moja sprawa… Tyle ze, jesli sie chwile zastanowic, teraz juz tak.
Pan Tulipan czknal.
— Co teraz bedziemy robic? — zapytal.
Pan Szpila zdobyl plan miasta i teraz przegladal go uwaznie.
— Nie jestesmy osilkami w starym stylu, panie Tulipanie. Jestesmy ludzmi myslacymi. Uczymy sie. I to uczymy sie szybko.
— To co bedziemy teraz robic? — powtorzyl pan Tulipan. Wczesniej czy pozniej potrafil w koncu zlapac, o co chodzi.
— Teraz wykupimy dla siebie niewielkie ubezpieczenie. Nie podoba mi sie, zeby jakis prawnik obrzucal nas blotem. Aha, jestesmy. To druga strona uniwersytetu.
— Chcemy tu kupic jakas magie? — zdziwil sie pan Tulipan.
— Niedokladnie magie.