metaforycznie wychodza na pierwszy plan dowolnego obrazu. Dwaj ludzie przed nimi stanowili jedynie szczegol, a zreszta jeden z nich byl czlowiekiem jedynie dzieki tradycji. Mial szara cere zombi oraz wyraz twarzy kogos, kto wprawdzie nie stara sie sam byc nieprzyjemny, jest jednak zrodlem wielu nieprzyjemnosci dla innych.
— Pan de Worde? Zna mnie pan, jak sadze. Jestem Slant z Gildii Prawnikow. — Pan Slant sklonil sie lekko. — A to… — wskazal stojacego obok szczuplego mlodego czlowieka — …pan Ronald Carney, nowy przewodniczacy Gildii Grawerow i Drukarzy. Czterej stojacy za mna dzentelmeni nie naleza do zadnej gildii, o ile mi wiadomo…
— Grawerow i Drukarzy? — powtorzyl Dobrogor.
— Tak — potwierdzil Carney. — Poszerzylismy zakres naszych statutowych dzialan. Czlonkostwo w gildii kosztuje dwiescie dolarow rocznie…
— Nie mam zamiaru… — zaczal William, ale Dobrogor polozyl mu dlon na ramieniu.
— To wymuszenie, ale nie az tak straszne, jak sie obawialem — szepnal. — Nie mamy czasu na klotnie, a w tym tempie odrobimy wszystko w pare dni. I po klopocie.
— Jednakze — dodal pan Slant tym specjalnym tonem prawnika, ktory wszystkimi porami skory wsysa pieniadze — w tym przypadku, wobec szczegolnych okolicznosci wymagana jest rowniez jednorazowa oplata w wysokosci, powiedzmy, dwoch tysiecy dolarow.
Krasnoludy zamilkly. Potem rozlegl sie choralny metaliczny zgrzyt — kazdy z nich odlozyl czcionki, siegnal pod kamien i wyjal topor bojowy.
— Zatem to uzgodnione, tak? — Pan Slant odstapil na bok.
Trolle wyprostowaly sie nagle. Trolle i krasnoludy nie potrzebowaly szczegolnych pretekstow, by walczyc. Czasami wystarczal fakt, ze zyja w tym samym swiecie.
Tym razem William musial powstrzymac Gunille.
— Czekajcie, spokojnie, na pewno jest jakies prawo, ktore nie pozwala zabijac prawnikow.
— Jestes pewien?
— Przeciez jeszcze chodzi ich kijku po miescie, prawda? Poza tym on jest zombi. Jesli rozetniesz go na pol, obie polowki pozwa cie do sadu. — William podniosl glos. — Nie mozemy zaplacic, panie Slant.
— W takim wypadku przyjete prawo i praktyka upowazniaja mnie…
— Chce zobaczyc ten statut! — warknela Sacharissa. — Znamy sie od dziecka, Ronnie Carneyu, i wiem, ze zawsze cos kombinujesz.
— Dzien dobry, panno Cripslock — odpowiedzial jej pan Slant. — Prawde mowiac, spodziewalem sie, ze ktos moze spytac, wiec przynioslem nowy statut ze soba. Mam nadzieje, ze wszyscy tu jestesmy praworzadnymi obywatelami.
Sacharissa wyrwala mu imponujacy zwoj z dyndajaca po boku wielka pieczecia. Obejrzala go z taka koncentracja, jakby samym tarciem czytajacego wzroku chciala wypalic slowa z pergaminu.
— Och, wyglada na to, ze wszystko jest na miejscu.
— Istotnie.
— Oprocz podpisu Patrycjusza — dodala, oddajac zwoj prawnikowi.
— To zwykla formalnosc, moja droga.
— Nie jestem dla pana droga, a podpisu nie ma. A zatem dokument nie jest wazny. Prawda?
Pan Slant skrzywil sie lekko.
— To przeciez oczywiste, ze nie mozemy uzyskac podpisu od czlowieka, ktory przebywa w wiezieniu, i to z bardzo powaznymi zarzutami.
Aha, pomyslal William, to fraza maskujaca. Kiedy ludzie mowia, ze cos jest oczywiste, oznacza to wielka luke w ich argumentacji oraz swiadomosc, ze sprawy wcale oczywiste nie sa.
— Kto w takim razie rzadzi miastem? — zapytal.
— Nie wiem — odparl pan Slant. — To nie moje zmartwienie. Musze…
— Panie Dobrogor! — zawolal William. — Duza czcionke poprosze!
— Gotowe — oznajmil Gunilla, wznoszac rece nad pelna skrzynka.
— Wielkimi literami, rozmiar do szerokosci kolumny: „KTO RZADZI ANKH-MORPORK?” — podyktowal William. — Teraz zwykla czcionka, duze i male litery, przez dwie kolumny: „Kto rzadzi miastem, gdy lord Vetinari zostal uwieziony? Jeden z wiodacych specjalistow prawniczych spytany dzisiaj o opinie odpowiedzial, ze nie wie i ze to nie jego zmartwienie. Pan Slant z Gildii Prawnikow dodal nastepnie…”.
— Nie mozecie tego wydrukowac w tym swoim codzienniku! — warknal Slant.
— Prosze to zlozyc, panie Dobrogor.
— Juz skladam — zapewnil krasnolud; olowiane klocki wskakiwaly na miejsca.
Katem oka William zauwazyl, ze z piwnicy wysuwa sie Otto zwabiony panujacym gwarem.
— „Pan Slant kontynuowal nastepnie…”? — rzekl William, patrzac groznie na prawnika.
— Bardzo trudno bedzie wam to wydrukowac — oznajmil pan Carney, ignorujac goraczkowe gesty Slanta — bez tej przekletej prasy!
— „Taki poglad wyglosil pan Carney z Gildii Grawerow”, pisane z e przed y — dyktowal William — „ktory wczesniej probowal usunac «Puls» z rynku, poslugujac sie nielegalnym dokumentem”. — William odkryl, ze choc ma wrazenie zracego kwasu w ustach, sytuacja bawi go niezwykle. — „Poproszony o komentarz w kwestii tego skandalicznego naruszenia miejskiego prawa pan Slant powiedzial…”?
— Przestancie zapisywac wszystko, co mowimy!!! — wrzasnal Slant.
— Cale zdanie kapitalikami, panie Dobrogor.
Trolle z krasnoludami przygladaly sie Williamowi i prawnikowi. Rozumialy, ze choc nie widac krwi, toczy sie walka.
— Kiedy bedziesz gotow, Otto? — rzucil William przez ramie.
— Gdyby kraznoludy podeszly troche blizej… — Otto zajrzal do ikonografii. — Aha, tak dobrze, niech sviatlo lsni na tych toporach… trolle, wymachujcie piesciami, o tak… Vszyscy usmiech prosze…
To zadziwiajace, jak odruchowo ludzie wykonuja polecenia kogos, kto celuje w nich obiektywem. Opanowuja sie zwykle po ulamku sekundy, ale wiecej nie trzeba.
Pstryk!
LUUMPF!
— …aaarghaaarghaaarghaaargh…
William zdazyl chwycic upadajacy ikonograf przed panem Slantem, ktory potrafil ruszac sie bardzo szybko jak na kogos na pozor pozbawionego kolan.
— Jest nasz — oznajmil twardo.
Prochy Ottona Chrieka opadaly z wolna na podloge.
— Co zamierza pan zrobic z tym obrazkiem? — spytal prawnik.
— Nie musze niczego mowic. To nasza drukarnia. Nie zapraszalismy was tutaj.
— Ale przyszedlem tu, wypelniajac swoje prawnicze obowiazki!
— W takim razie to nic zlego, ze zrobilismy panu obrazek, prawda? Jesli jednak uwaza pan inaczej, z przyjemnoscia pana zacytuje.
Slant popatrzyl na niego z nienawiscia, po czym wrocil do grupy przy drzwiach.
— Po glebokiej analizie prawnej — uslyszal William jego glos — musze wyrazic opinie, ze powinnismy odejsc stad w tej chwili.
— Ale mowil pan, ze sie uda… — zaczal Carney, ogladajac sie z niechecia na Williama.
— Po bardzo glebokiej analizie — powtorzyl pan Slant — uwazam, ze powinnismy oddalic sie natychmiast i w milczeniu.
— Ale pan obiecal…
— W milczeniu, sugeruje!
Odeszli.
Krasnoludy grupowo odetchnely z ulga i odlozyly topory.
— Chcesz, zebym to zlozyl jak nalezy? — zapytal Dobrogor.
— Beda klopoty z tego powodu — ostrzegla Sacharissa.
— Owszem, ale jak gleboko tkwimy juz w klopotach? — spytal William. — W skali od jednego do dziesieciu.
— W tej chwili… okolo osmiu. Ale kiedy nastepne wydanie trafi na ulice… — Na chwile zamknela oczy i