liczyla, bezglosnie poruszajac wargami. — Okolo dwoch tysiecy trzystu siedemnastu?
— W takim razie drukujemy to — oznajmil William.
Dobrogor odwrocil sie do swoich pracownikow.
— Zostawcie topory pod reka, chlopcy.
— Posluchaj… Nie chce, zeby ktos oprocz mnie mial klopoty — powiedzial William. — Moge nawet sam poskladac reszte tekstu i przejechac prasa pare egzemplarzy.
— Potrzebuje trzech do obslugi. No i pojdzie ci to dosc powoli.
— Dobrogor zobaczyl wyraz twarzy Williama, usmiechnal sie i klepnal go tak wysoko w plecy, jak tylko zdolal dosiegnac. — Nie martw sie, chlopcze. Chcemy chronic nasza inwestycje.
— Ja nie odchodze — oswiadczyla Sacharissa. — Potrzebuje tego dolara.
— Dwoch dolarow — poprawil ja z roztargnieniem William.
— Czas na podwyzke. A co z toba, Ott… Oj, czy ktos moglby zamiesc Ottona?
Kilka minut pozniej odrodzony wampir wstal, przytrzymujac sie statywu, i drzacymi palcami uniosl miedziana plyte.
— Co teraz bedzie zie dzialo? — zapytal.
— Zostajesz z nami? Moze byc groznie — uprzedzil William. Zdawal sobie sprawe, ze mowi do wampirycznego ikonografika, ktory ginie za kazdym razem, kiedy robi obrazek.
— Jakie to zagrozenie? — Otto przechylal plyte w rozne strony, zeby lepiej sie jej przyjrzec.
— No, na poczatek prawne.
— Czy ktos juz vspominal o czoznku? — Nie.
— A dostane sto osiemdziesiat dolarov na akine TR-10 z podvojnym chochlikiem na teleskopovym stolku i vielka blyszczaca dzvignia?
— Hm… Jeszcze nie.
— No dobrze — zgodzil sie filozoficznym tonem Otto. — V takim razie potrzebne mi piec dolarov na napravy i przerobki. Widze, ze chodzi tu o prace innego rodzaju.
— Zgoda.
William spojrzal wokol. Wszyscy milczeli i wszyscy na niego patrzyli.
Kilka dni temu sadzil, ze dzisiejszy dzien bedzie… nudny. Zwykle tak bylo, kiedy wyslal juz swoja liste nowin. Nudzil sie, wloczyl po miescie albo czytal w swoim malenkim gabinecie, czekajac na kolejnego klienta z listem do napisania albo czasami do przeczytania.
Czesto jedno i drugie okazywalo sie trudne. System pocztowy polegal zasadniczo na wreczeniu koperty jakiejs osobie wygladajacej na godna zaufania i zmierzajacej mniej wiecej we wlasciwym kierunku. Ludzie sklonni takiemu systemowi powierzyc swoje listy zwykle mieli do przekazania cos waznego. Jednakze to nie byly trudnosci Williama. Nie on w ostatniej chwili prosil Patrycjusza o laske, nie on wysluchiwal przerazajacych wiesci o zawale w szybie #3, choc oczywiscie sie staral, by jakos ulatwic sytuacje klientowi. Zwykle mu sie udawalo. Gdyby stres byl jedzeniem, William potrafilby zmienic swoje zycie w owsianke.
Prasa czekala. Wygladala teraz jak ogromna bestia. Juz niedlugo rzuci jej mnostwo slow, a za kilka godzin znow bedzie glodna, jakby te slowa w ogole sie nie zdarzyly. Mozna ja karmic, ale nie mozna nasycic.
Zadrzal. W co on ich wszystkich wpakowal?
Ale mial wrazenie, ze plonie. Gdzies tam byla prawda, a on jej jeszcze nie odkryl. Mial taki zamiar, bo wiedzial, po prostu wiedzial, ze kiedy tylko nowe wydanie trafi na ulice…
— Demoniszcze!
— Wrwaark… pfuit!
— Kwak!
Spojrzal na wchodzacych. Oczywiscie, prawda ukrywa sie niekiedy w niezwyklych miejscach i miewa dziwne sluzebnice.
— Idziemy do prasy — rzekl z moca.
Minela godzina. Sprzedawcy wracali juz po kolejne egzemplarze. Lomot prasy wstrzasal blaszanym dachem. Rosnace przed Dobrogorem stosy miedziakow podskakiwaly w gore przy kazdym uderzeniu.
William przyjrzal sie swemu odbiciu w kawalku polerowanego mosiadzu. Sam nie wiedzial, w jaki sposob, ale caly ubrudzil sie farba. Postaral sie oczyscic chusteczka.
Ogolnie Andrewsa poslal, by sprzedawal „Puls” przy Pseudopolis Yardzie, uznajac, ze jest umyslowo najzdrowszy z calego bractwa. Co najmniej piec jego osobowosci potrafilo prowadzic sensowna rozmowe.
Do tej pory straz z pewnoscia miala dosc czasu, by przeczytac caly tekst, nawet jesli musieli posylac po pomoc przy dluzszych slowach.
Czul wyraznie, ze ktos mu sie przyglada. Obejrzal sie i zobaczyl pochylona nad papierami glowe Sacharissy.
Ktos za nim parsknal drwiaco.
Nie bylo tam nikogo, kto zwracalby na niego uwage. Trwala trojstronna dyskusja na temat szesciu pensow miedzy Dobrogorem, Paskudnym Starym Ronem i Paskudnym Starym Ronem — Ron byl zdolny calkiem sam wdac sie w porzadna klotnie. Krasnoludy pracowaly pilnie dookola prasy. Otto wycofal sie do swojej ciemni, gdzie takze ciezko pracowal nad czyms tajemniczym.
Tylko pies Rona obserwowal Williama. William uznal, ze jak na psa ma bardzo obrazliwe i przemadrzale spojrzenie.
Kilka miesiecy temu ktos probowal przekonac go do historyjki o tym, ze w miescie zyje gadajacy pies. Juz trzeci raz w tym roku. William tlumaczyl, ze to tylko miejska legenda. Zawsze to jakis kolega kolegi slyszal, jak pies mowi, ale sam opowiadajacy nigdy psa nie widzial. Pies siedzacy przed Williamem nie wygladal, jakby potrafil mowic. Wygladal, jakby potrafil klac.
Takie historie stale powracaly. Ludzie gotowi byli przysiegac, ze w miescie zyje incognito jakis dawno zapomniany nastepca tronu. William potrafil rozpoznac takie zyczeniowe myslenie. Inna bajka byla ta o wilkolaku zatrudnionym w Strazy Miejskiej. Do niedawna uwazal, ze to bzdura, ale ostatnio zaczynal miec watpliwosci. W koncu „Puls” zatrudnial wampira…
Przez chwile wpatrywal sie w sciane, stukajac olowkiem o zeby.
— Ide sie spotkac z komendantem Vimesem — oznajmil w koncu. — To lepsze niz sie ukrywac.
— Dostalismy zaproszenia na rozne okazje — odezwala sie Sacharissa, podnoszac glowe znad papierow. — To znaczy, kiedy mowie „zaproszenia”… No, na przyklad lady Selachii rozkazala nam zjawic sie u niej na balu w przyszly czwartek i napisac o tym co najmniej piecset slow, ktore oczywiscie pokazemy jej przed publikacja.
— Niezly pomysl! — zawolal przez ramie Dobrogor. — Wiele nazwisk trafia na bal, a…
— …nazwiska zwiekszaja sprzedaz — dokonczyl William. — Tak, wiem. Chcesz tam pojsc?
— Ja? Nie mam sie w co ubrac! — odparla Sacharissa. — Trzeba zaplacic ze czterdziesci dolarow za suknie, jaka sie nosi na wyjsciowe okazje. A nie mozemy sobie pozwolic na takie wydatki.
William sie zawahal.
— Wstan — powiedzial. — I okrec sie. Prosze.
Zarumienila sie.
— Ale po co?
— Chce zobaczyc, jaki nosisz rozmiar… no wiesz, calosci.
Wstala i zakrecila sie nerwowo. Zabrzmialy gwizdy sprzedawcow i kilka nieprzetlumaczalnych komentarzy w krasnoludzim.
— Jestes dosc podobna — uznal William. — Gdybym znalazl ci naprawde piekna suknie, masz kogos, kto zrobi niezbedne poprawki? Trzeba bedzie chyba troche popuscic w… no wiesz… u gory.
— Jaka suknie? — spytala podejrzliwie.
— Moja siostra ma setki wieczorowych sukni, a nie opuszcza naszej wiejskiej rezydencji — wyjasnil William. — Rodzina ostatnio nigdy nie bywa w miescie. Dam ci klucz do naszego domu, wieczorem mozesz tam pojsc i cos sobie wybrac.
— Nie bedzie miala za zle?
— Prawdopodobnie nawet nie zauwazy. Zreszta sadze, ze bylaby zaszokowana, gdyby sie dowiedziala, ze