ktos moglby wydac na suknie zaledwie czterdziesci dolarow. Nie przejmuj sie.
— Dom w miescie? Wiejska rezydencja? — zdziwila sie Sacharissa, demonstrujac ten niewygodny dziennikarski talent do wylapywania slow, co do ktorych czlowiek mial nadzieje, ze przemkna niezauwazone.
— Moja rodzina jest bogata — przyznal William. — Ja nie.
Kiedy wyszedl na zewnatrz, spojrzal na dach po drugiej stronie ulicy, poniewaz cos w jego konturach chyba sie zmienilo… Zauwazyl ksztalt spiczastego lba na tle nieba.
Gargulec… William przyzwyczail sie do ich obecnosci wlasciwie w calym miescie. Czasami ktorys miesiacami tkwil w jednym miejscu. Rzadko kiedy mozna bylo zobaczyc, jak przenosza sie z dachu na dach. Ale tez rzadko widywalo sie je w takich dzielnicach jak ta. Lubily wysokie kamienne budynki z licznymi rynnami i skomplikowana architektura, ktora przyciaga golebie. Nawet gargulce musza jesc.
Dzialo sie tez cos w glebi ulicy. Przed jednym z opuszczonych magazynow stalo kilka ciezkich wozow. Ludzie wnosili do srodka jakies skrzynie.
Po drodze przez most do Pseudopolis Yardu zauwazyl jeszcze kilka gargulcow. I kazdy odprowadzal go wzrokiem.
Sierzant Detrytus pelnil dyzur przy biurku. Popatrzyl na Williama zaskoczony.
— Niech mnie, szybko to bylo. Zes biegl cala droge?
— O czym mowicie, sierzancie?
— Pan Vimes poslal po ciebie dopiero pare minut temu — wyjasnil Detrytus. — Idz na gore. Nie boj sie, juz przestal krzyczec. — Obrzucil Williama wzrokiem mowiacym „lepiej ty niz ja”. — Ale nie jest tak, jakby sie cieszyl, ze wyjechal i nie pracuje.
— Czy on kiedykolwiek zachowywal sie jak zadowolony wczasowicz?
— Nie bardzo. — Detrytus zlosliwie wyszczerzyl zeby. William wszedl po schodach i zapukal do drzwi, ktore otworzyly sie natychmiast.
Komendant Vimes uniosl glowe znad biurka. Zmruzyl oczy.
— No, no, szybki jestes — stwierdzil. — Biegles cala droge?
— Nie, prosze pana. Przyszedlem, bo mam nadzieje, ze bede mogl zadac kilka pytan.
— Jak milo z twojej strony…
Odczuwal silne wrazenie, ze choc chwilowo w wiosce panuje spokoj — kobiety wieszaja pranie, koty wyleguja sie w sloncu — wulkan niedlugo wybuchnie i setki zostana pogrzebane pod popiolami.
— No wiec… — zaczal William.
— Dlaczego to robisz? — zapytal Vimes.
William widzial „Puls” lezacy przed komendantem na biurku. Ze swojego miejsca mogl przeczytac tytuly:

— Jestem zagubiony, tak?
— Jesli chce pan powiedziec, ze nie, komendancie, z przyjemnoscia zanotuje…
— Zostaw w spokoju ten notes!
William zrobil zdziwiona mine. Notes byl z tych najtanszych, wykonany z papieru przerabianego juz tyle razy, ze mozna by go uzywac jako recznika. Ale oto znowu ktos patrzyl na niego, jakby to byla bron.
— Nie pozwole, zebys zrobil mi to co Slantowi — uprzedzil Vimes.
— Kazde slowo z tej historii jest prawda, komendancie.
— Moge sie zalozyc. To jego styl.
— Prosze posluchac, komendancie. Jesli cos w mojej historii sie nie zgadza, niech pan mi powie co.
Vimes oparl sie w fotelu i zamachal rekami.
— Masz zamiar drukowac wszystko, co uslyszysz? Zamierzasz krazyc po miescie niepowstrzymany, jak… jak jakas machina obleznicza? Siedzisz sobie i sciskasz swa bezcenna prawosc niczym pluszowego misia, a przeciez nie masz bladego pojecia, prawda, bladego pojecia, jak bardzo mozesz mi utrudnic prace.
— Nie naruszam prawa…
— Nie? Naprawde nie? W Ankh-Morpork? Czyms takim? Bo dla mnie wyglada to calkiem jak Zachowanie Zmierzajace do Naruszenia Spokoju!
— Owszem, ludzie moga sie zaniepokoic, ale to wazne…
— A o czym napiszesz w nastepnej kolejnosci? Tak sie zastanawiam…
— Nie wydrukowalem, ze zatrudniacie w strazy wilkolaka — oswiadczyl William.
Natychmiast tego pozalowal, ale Vimes dzialal mu na nerwy.
— A gdzie o tym slyszales? — odezwal sie ktos cicho za jego plecami.
Obejrzal sie, nie wstajac z krzesla. Mloda jasnowlosa kobieta w mundurze strazy stala oparta o sciane. Musiala tam byc przez caly czas.
— To sierzant Angua — przedstawil ja Vimes. — Przy niej mozesz mowic otwarcie.
— Slyszalem plotki — tlumaczyl William.
Widywal te mloda sierzant na ulicach. Uwazal, ze ma zwyczaj patrzec na ludzi troche zbyt ostro.
— I…?
— Sluchajcie, rozumiem, czemu was to martwi. I chce was zapewnic, ze sekret kaprala Nobbsa jest u mnie bezpieczny.
Nikt sie nie odezwal. William pogratulowal sobie w myslach. To byl strzal na oslep, ale po twarzy sierzant Angui poznal, ze tym razem trafil. Wydawalo sie, ze zamknela sie, zablokowala jakakolwiek ekspresje.
— Rzadko kiedy rozmawiamy o przynaleznosci gatunkowej kaprala Nobbsa — oswiadczyl po chwili Vimes. — Uznalbym za niewielka przysluge, gdybys zechcial postepowac w ten sam sposob.
— Tak, prosze pana. A moge zapytac, dlaczego kazal mnie pan obserwowac?
— Kazalem?
— Gargulce. Wszyscy wiedza, ze sporo ich pracuje ostatnio dla strazy.
— Nie obserwujemy ciebie. Obserwujemy, bo chcemy zobaczyc, co sie z toba stanie — wyjasnila sierzant Angua.
— Z powodu tego. — Vimes uderzyl dlonia w egzemplarz „Pulsu”.
— Ale przeciez nie robie nic zlego — bronil sie William.
— Nie. Owszem, byc moze nie robisz niczego nielegalnego — poprawil go Vimes. — Chociaz bardzo sie zblizasz. Jednakze inni ludzie nie zechca podchodzic do tej sprawy z taka lagodnoscia i zrozumieniem jak ja. Prosze tylko, zebys nie zalal krwia calej ulicy.
— Postaram sie.
— I nie notuj tego.
— Dobrze.
— I nie notuj, ze powiedzialem, zebys nie notowal.
— Jasne. A moge zanotowac, ze powiedzial pan, zebym nie notowal, ze powiedzial pan… — William urwal. Wulkan zaczynal grzmiec. — Tylko zartowalem.
— Cha, cha. I zadnego wyciagania informacji od moich funkcjonariuszy.
— I zadnego czestowania kaprala Nobbsa psimi chrupkami — dodala sierzant Angua. Przeszla za plecy Vimesa i zajrzala mu przez ramie. — „Prawda cie powali”? Dziwne motto dla… — Spojrzala jeszcze raz. — Dla azety.
— Blad drukarski — odparl krotko William. „Azeta”, pomyslal. Dobra nazwa. — Czy jeszcze czegos mam nie robic, komendancie?
— Po prostu nie wchodz nam w droge.
— Zano… Bede pamietal. Ale jesli wolno spytac, co ja bede z tego mial?
— Jestem komendantem strazy i prosze cie grzecznie.
— To wszystko?
— Moglbym poprosic niegrzecznie, panie de Worde. — Vimes westchnal. — Sluchaj, spojrz na to z mojej